Nk on-line

Ludzie tracą instynkt stadnie

14/01/2008

Ludzie tracą instynkt stadnie

 [2005-12-04 13:58:41]

Wydana w Anglii trzy lata temu biografia Karola Marksa z miejsca stała się wydarzeniem. Jej autor, Francis Wheen - uznany w rankingu dziennika "The Times" za jednego ze stu najbardziej wpływowych Anglików - przedstawił Marksa jako barwnego XIX-wiecznego intelektualistę przepełnionego duchem wolności. Najpoważniejszy chyba zarzut, jaki stawiano twórcy marksizmu: sprowadzenie jednostki do roli przedmiotu bezbronnego wobec nieubłaganych praw historii, Wheen uznał za przykład niestarannego i stereotypowego odczytywania Marksa. Główny nacisk w swojej książce położył zresztą nie na marksizm, lecz na postać jego twórcy, który najbardziej na świecie nienawidził... doktryn. Zwłaszcza cudzych. Biografia autorstwa Wheena ukazała się ostatnio w Polsce nakładem wydawnictwa W.A.B. i niestety nie sprowokowała jak dotąd burzliwych polemik.

Jan WróbelKto jest Karolem Marksem naszych czasów?

Francis Wheen: Mamy dziś na świecie mnóstwo intelektualistów: niektórzy są godni podziwu, inni interesujący, jeszcze inni mniej godni podziwu i mniej interesujący, jednak z pewnością nie przychodzi mi do głowy nikt, kto byłby równy Karolowi Marksowi. W pewnym stopniu Marks miał szczęście, żyjąc w odpowiednim czasie. Mieszkał w Anglii, kolebce rewolucji przemysłowej, w okresie, kiedy konsekwencje tej rewolucji stały się widoczne. Wyzysk robotników w fabrykach stał się wystarczająco oczywisty, by można było o nim pisać. Kapitał był wyraźnie uzależniony od wyzysku. Marks miał te wszystkie dane z pierwszej ręki, z bezpośredniej obserwacji, był zatem tworem swojego czasu, zapewne ostatniego w dziejach, kiedy intelektualiści mogli zasadnie sądzić, że są ekspertami we wszystkich dziedzinach. Ciekawi świata, inteligentni ludzie mogli śledzić i rozumieć rozwój różnych dyscyplin naukowych: chemii, biologii, matematyki. To ostatni moment zanim specjalizacja stanie się tak intensywna, zanim ilość pracy niezbędna do osiągnięcia fachowości w jednej dziedzinie uczyni niemożliwym bycie ekspertem w innych.

I to zapewne jest kolejny powód, dla którego trudniej znaleźć dzisiaj kogoś o podobnym formacie. Bo Marks był krytykiem literackim, a także twórcą dobrej literatury, bo tak można nazwać np. "Manifest komunistyczny", który jest kawałkiem bardzo żywej prozy. "Kapitał" to jedno z największych dzieł XIX wieku. Nikt nie analizuje go jako dzieła literackiego, ale Marks z pewnością tak o nim myślał. Dalej - Marks jest ekonomistą, historykiem, biografem... Ciągle stara się intelektualnie rozwijać, uczy się wciąż nowych języków: rosyjskiego, hiszpańskiego... Poznaje matematykę, kiedy dochodzi do wniosku, że jest to konieczne, żeby lepiej rozumieć pewne kwestie. Niewiele jest dyscyplin, których nie badał, bo był tak ciekawy otaczającego go świata, że uznawał za swój obowiązek poznawanie wszystkich tych dziedzin wiedzy, a każda wiodła ku następnej.

Zajmował się rolnictwem, natrafiał na kwestię czynszów, zaczynał więc badać system czynszowy, czytał Davida Ricardo i innych klasyków ekonomii, to z kolei wiodło go ku następnym problemom. Prace Marksa są nadzwyczajnym, zachwycającym połączeniem tego, co dziś byłoby postrzegane jako odrębne dyscypliny.

Zapewne dlatego jest dzisiaj traktowany po macoszemu w szkołach i do pewnego stopnia także na uniwersytetach. Mój pasierb zdawał kilka lat temu maturę z ekonomii i zapytał swojego nauczyciela: "Dlaczego nie mówimy ani słowa o Marksie?".

W odpowiedzi usłyszał: "No cóż, Marks w zasadzie nie był ekonomistą, lecz historykiem, więc będziecie omawiać go na historii". Ale nie było Marksa także na historii, a kolejny nauczyciel powiedział: "Nie, nie, jeśli wybierzesz maturę z nauk politycznych, to na tamtym kursie studiuje się Marksa". I tak dalej...

Dzisiaj dużo trudniej jest być tak wszechstronnym, a zarazem umieć w swej pracy syntetyzować wszystkie te dziedziny. W ciągu 150 lat dzielących nas od Marksa tak wiele opublikowano! Dzisiaj, by pisać o ekonomii, trzeba o wiele więcej przestudiować, a jest tego coraz więcej. Byłoby bardzo trudno to wszystko poznać i jednocześnie uczyć się hiszpańskiego, żeby czytać "Don Kichota", a Marks tak właśnie robił. Obawiam się, że doba ma zbyt mało godzin, by być dzisiaj Marksem.

Kilka nazwisk przychodzi jednak do głowy...

...przesadza pan. Weźmy Fukuyamę i jego teorię końca historii, (która nieomal dała mu profesurę) oraz tezy Huntingtona, uniwersyteckiego profesora, o "zderzeniu cywilizacji" - obie te koncepcje należy rozpatrywać w kategorii chwytów reklamowych i marketingu.

Te teorie są tak proste, że można je wyłożyć w telewizyjnym talk-show, dzięki temu sprzedać dużo egzemplarzy książki, a potem za duże pieniądze występować na seminariach. "Koniec historii" i "zderzenie cywilizacji" - pozornie przeciwstawne sposoby patrzenia na współczesny świat, wykazują zupełne podobieństwo, przede wszystkim obie są niesamowicie redukcjonistyczne i deterministyczne.

Fukuyama mówi: to już koniec, osiągnęliśmy kres ewolucji politycznej. A Huntington: poznaliśmy komplikację tego świata, otóż mamy w nim 6 czy 7 odrębnych cywilizacji (Huntington ma problem, czy 6, czy 7, bo nie wie, czy liczyć Afrykę jako cywilizację; to bardzo słodkie z jego strony). Zderzenia cywilizacji są nieuniknione, więc jedyne, co możesz zrobić, to trzymać się swojego narożnika i pilnować, żeby obce cywilizacje nie doprowadziły do erozji twojej własnej. Obaj, Fukuyama i Huntington, porzucają oświeceniową nadzieję na postęp, przekonanie, że w świecie można wprowadzać zmianę i poprawę.

Ludzie, którzy chętnie przyjmują ten rodzaj teorii w Ameryce i w innych częściach świata, to zazwyczaj dokładnie ci sami, którzy w latach zimnej wojny pogardliwie wyśmiewali radziecką wiarę w naukowy socjalizm i dziejową konieczność. Wtedy mówili, że nic nie jest konieczne, nic nie jest nieuniknione, zwalczali ten typ determinizmu. Tymczasem po upadku muru berlińskiego, po rozpadzie ZSRR, prawica na Zachodzie, zachodni apologeci wolnego rynku przedstawili teorię, która jest bez żadnych wątpliwości równie sztywna i deterministyczna co naukowy socjalizm. Kierunek rozwoju jest zdeterminowany, ludzie nic tu nie mogą zmienić. Taka karykatura marksizmu jako mechanicystycznego, deterministycznego poglądu na świat została przyjęta przez antymarksistów, którzy nawet tego nie zauważyli.

John Gray twierdzi, że marksizm jest kontynuacją światopoglądu oświeceniowego; jego części najbardziej deterministycznej, wiary w postęp...

Staram się nie zgadzać z Johnem Grayem, kiedy tylko to możliwe. John Gray nienawidzi oświecenia i sam jest uczestnikiem współczesnego ruchu kontroświeceniowego. Ja zaś poświęcam sporo czasu, przeciwstawiając się temu nowemu kontroświeceniu, broniąc dziedzictwa oświecenia, jego wartości, które są dziś atakowane ze wszystkich stron.

Ze wszystkich?

Kontroświecenie to bardzo dziwaczny sojusz. Atak prowadzą zarówno premoderniści, wśród nich pierwszy wróg medialny, czyli talibowie, ale także grupy związane z ruchem New Age, radykalne ruchy ekologiczne... Ci są nie tylko przedmodernistyczni, ale nawet przedindustrialni, a może nawet preagrarni. Wynalazek pługu jest już dla nich przerażającym dowodem przerostu cywilizacji technicznej. Marzą o jakimś rajskim ogrodzie, gdzie będziemy żyć w odizolowanych wspólnotach, zrywając jagódki z krzaczków, bez telefonów i tym podobnych rzeczy.

Ten premodernistyczny wrzask jest bardzo głośny i trwa już 20-25 lat. Nie uważam, by przedstawiano w tej materii jakikolwiek projekt, choćby tylko intelektualnie spójny. Każdy, kto żył w małej, odizolowanej wspólnocie wie, że nie jest to środowisko najbardziej tolerancyjne. Telefon, samochód i pociąg pozwalają jednostce wyrwać się, uwolnić od wspólnotowej opresji, szukać w całym zewnętrznym świecie ludzi o podobnych poglądach, podobnej duchowości. Mamy do czynienia, na przestrzeni ostatnich kilku dekad, z silnym premodernistycznym impulsem, wzmocnionym teraz przez bojowników islamskich, pragnących cofnąć rzeczywistość o 1500 lat, co udało się talibom w Afganistanie. To wszystko w pewnym sensie są uczniowie Unabombera.

John Gray przynależy, jak sądzę, do obozu postmodernistycznego. Chociaż nie tak daleko mu i do przednowoczesności. Czasami wydaje się zalecać nam życie w buddyjskiej skromności i nie zdziwiłbym się, gdyby skończył jako mnich. W latach 70. napisał apologię Friedricha von Hayeka. Potem był dworzaninem pani Thatcher. Twierdził, że jest konserwatystą, dostrzegł sprzeczność między dziedzictwem konserwatywnym a niszczącymi działaniami pani Thatcher, przesunął się ku liberalizmowi i zaatakował konserwatyzm, po czym odszedł od liberalizmu i zaczął łączyć różne elementy ruchu praw zwierząt, taoizmu, ochrony środowiska. Był wszystkim, nie ma poglądu, którego by kiedyś nie wyznawał, więc myślę, że klasztor to bardzo pasujące do niego miejsce.

Jednocześnie jest bardzo antyreligijny i podobnie jak pan krytykuje radykalizm ekologów...

Tak czy inaczej jego aktualne poglądy zwracają się przeciwko oświeceniu, które obciąża odpowiedzialnością za całe zło naszych czasów. Tymczasem Marks w pewnym sensie był produktem oświecenia, choć nie wydaje mi się, żeby był bezpośrednim spadkobiercą XVIII-wiecznej myśli oświeceniowej. To dziedzictwo pojawia się raczej pośrednio. Dwaj ludzie, którzy wywarli na niego największy wpływ w młodości - jego ojciec i jego przyszły teść, Ludwig von Westphalen - byli oświeceniowcami, zetknęli się z myślą francuską podczas wojen napoleońskich, kiedy znaleźli się pod francuską okupacją. Dyskutowali te nowe idee, fascynowali się nimi, także wtedy, gdy po upadku Napoleona pruski absolutyzm powrócił do swego pełnego kształtu.

Jednak Marks zaskakująco mało pisał o oświeceniu. Można powiedzieć, że oświecenie jest zawarte w tym, co pisze, ale bardzo rzadko bezpośrednio odnosił się do autorów i pism oświeceniowych. Można założyć, że oni tam są, między wierszami, w argumentacji, choć nie odnosi się bezpośrednio ani do Rousseau, ani do żadnego z nich.

Trudno zanegować, że wywiódł od Rousseau istotny element: pogląd, że zło na świecie jest pochodną niewłaściwych stosunków społecznych.

Marks podzielał oświeceniową wiarę w dobro ludzkiej natury. Wierzył, że człowiek w odpowiednich warunkach może rozkwitać. John Gray mówi, że jeśli chcemy zobaczyć, dokąd prowadzi oświecenie, musimy analizować przypadki Hitlera i Stalina, bo są - jego zdaniem - logicznym wynikiem myślenia oświeceniowego. Sądzę, że w dużo większym stopniu są to postacie religijne, związane z typem myślenia, który możemy nazwać religijnym. Nieprzypadkowo zresztą Stalin uczęszczał do seminarium i miał zostać kapłanem. Co do Hitlera, niektórzy mówią, że rozpoczął świecką krucjatę i że do podobnych rzeczy prowadzi nas sekularyzacja.

Dla mnie oczywiste jest, że była to krucjata religijna, a w nazizmie roi się od elementów myślenia religijnego. Cała ta ideologia krwi i ziemi jest przesiąknięta religijnością. Pomysł, że sekularyzacja prowadzi do ludobójstwa, podczas gdy religia stanowi barierę ochronną, albowiem impuls religijny czyni ludzi lepszymi, czy to z powodu boskiej iskry w człowieku, czy poprzez strach przed potępieniem, jest dla mnie nie do przyjęcia. Ta idea religii jako regulatora powstrzymującego ludzi przed zabijaniem się nawzajem zdaje mi się tak bardzo infantylna, że nie wierzę, żeby profesor myśli europejskiej w London School of Economics mógł poważnie ją rozważać. Powiedzieć, że sekularyzacja wiedzie w sposób konieczny do Hitlera i Stalina to jakby powiedzieć, że do hitleryzmu i stalinizmu prowadzi zapuszczanie wąsów. Oczywiście nie znaczy to, że wystarczy być ateistą, żeby być dobrym, miłym człowiekiem. To nie jest zresztą przekaz oświecenia.

Jest pan bardzo emocjonalnym oświeceniowcem.

Widzi pan? Niemal od początku swego istnienia, a w każdym razie, od triumfu ruchu romantycznego oświecenie krytykowane jest za emocjonalny chłód, za rzekomy brak emocji. Oczywiście bardziej ludzka jest histeria, choć naturalnie nawet masowa histeria nie musi zawsze prowadzić do morderczych skutków. Doświadczyliśmy jej w Anglii po śmierci księżnej Diany. Sygnał dał Tony Blair i błyskawicznie uczyniono z Diany nie tylko najpiękniejszą kobietę świata, ale i świętą wszech czasów.

Matka Teresa zachodniej Europy...

Utracono jakiekolwiek wyczucie proporcji. Anglicy, o których mówi się, że są zdystansowani i flegmatyczni, zaczęli zachowywać się w sposób zgodny raczej ze stereotypem śródziemnomorskim. Szloch i płacz w całym kraju. I, co istotne, tyrania żałoby, każdy, kto nie czuł żałoby, postrzegany był jako podejrzany. Nawet królowa została zaatakowana przez tabloidy za to, że nie obnosiła żałoby wystarczająco głośno, ostentacyjnie. Tytuły krzyczały: "Wasza Wysokość, okaż trochę żalu!". Chcieli, żeby wybuchnęła płaczem i rwała sobie włosy z głowy w świetle kamer, by udowodnić, że czuje "jak my wszyscy". Jeden z ogólnoangielskich dystrybutorów, W.H. Smith, odmówił w tamtym okresie przyjęcia numeru naszej gazety "Private Eye", wydanego tydzień po śmierci Diany. A nie krytykowaliśmy tam księżnej Diany, tylko hipokryzję tej masowej żałoby połączonej z pełnym niezdrowej pasji oglądaniem szczątków samochodu. Pomyślałem wtedy, że ten rodzaj masowej histerii może zostać ukierunkowany, jeśli pojawi się zdolny demagog i wtedy może dojść do rzeczy strasznych. Ukierunkowywanie masowej histerii jest przerażająco łatwe.

Czy emocjonalność Marksa nie lokuje go jednak bardziej po stronie romantyzmu?

Marks był w tym samym stopniu dzieckiem romantyzmu co oświecenia. Czytał "Prometeusza wyzwolonego" Shelleya, czytał "Frankensteina". Prometeusz był jego ulubionym bohaterem, bardzo przecież romantycznym.

A co do emocjonalności Marksa - właściwej czy przesadnej - i jej konsekwencji. Otóż w czasach zimnej wojny Marks był albo demonem, albo ikoną - na tym polega problem, że po obu stronach uznano go za inspirację dla wszystkiego, co stało się później. Ale problem inspiracji to problem skali. Jeśli spojrzymy na to, ile Lenin wziął z Marksa, widzimy wyraźnie, że przejął tylko to, co pasowało do jego własnych celów. Lenin potrzebuje Marksa dla usprawiedliwienia swych działań politycznych, a nie dla poważnego przemyślenia kapitalizmu czy socjalistycznego projektu. W jeszcze większym stopniu dotyczy to Stalina. Ulubione motto Marksa brzmiało: "de omnibus dubitandum" - o wszystkim należy wątpić, co nie było, jak się wydaje, ulubioną dewizą władców Związku Radzieckiego.

Związku Radzieckiego nie, ale młodych bolszewików w czasie rewolucji nawet i owszem. Dyscyplina mieszała się z anarchią, dryl przeplatał się z gorączkowymi sporami "teologicznymi".

Tak, ale bardzo wcześnie zaczęła się kurczyć pula owej swobody wątpienia. Wygnanie Trockiego, pokazowe procesy są obce wszystkiemu, co Marks kiedykolwiek napisał. Marksizm w swoim wydaniu leninowskim stał się wyznaniem wiary, dziesięcioma przykazaniami wyrytymi na kamiennych tablicach, podczas gdy moja lektura Marksa prowadzi mnie do stwierdzenia, że jeśli słowo marksizm cokolwiek znaczy w odniesieniu do samego Marksa, do jego słów i czynów, to jest to metoda spierania się ze światem, prowadzenia krytyki, a ów spór ze światem jest dialektycznym zaangażowaniem, nie konfliktem o zbiór prawd wiary.

Oczywiście istnieją ludzie, którzy wierzą w prawdę wiary marksistowskiej. Kilka lat temu miałem wykład o Marksie w Bogocie w Kolumbii. Pierwsze pytanie publiczności, kiedy skończyłem, brzmiało: "Panie Wheen, czy nie uważa pan, że Marks uznałby dzień zburzenia muru berlińskiego za najsmutniejszy dzień XX wieku? Czy nie zapłakałby, widząc jego burzenie?". Odpowiedziałem: "Myślę, że zapłakałby raczej, widząc, jak go wznoszą". Drugie pytanie brzmiało: "Czy zgodzi się pan, że Nikita Chruszczow był najgorszym człowiekiem XX wieku?". Dlaczego Chruszczow - zapytałem - a nie Hitler, Stalin czy Pol Pot? "Bo zdradził towarzysza Stalina i starał się zdyskredytować jego dzieła". Więc powiedziałem im, co sądzę o towarzyszu Stalinie i co Marks, jak przypuszczam, myślałby o towarzyszu Stalinie i jego dziełach. Niewątpliwie za bardzo przywykłem do przemawiania w pubach Manchesteru i księgarniach Londynu i dopiero stopniowo, kiedy wszystkie pytania okazały się tego rodzaju, dotarło do mnie, że jestem w kraju, w którym lewackie oddziały partyzanckie porwały już 3700 ludzi i - z różnych powodów - wyznają "betonowy" komunizm.

To, co pan mówi, potwierdza tylko, że ludzie potrzebują religii. Jeśli nie chrześcijańskiej, to chociażby stalinowskiej.

Słuszna uwaga. Czy w tym puzzlu, jakim jest człowiek, istnieje miejsce na klocek w kształcie Boga, który - jeśli go nie ma - musi zostać zastąpiony innym, podobnym klockiem, inną, równie irracjonalną, ślepą wiarą? Myślę, że można twierdzić, że takie "bogokształtne" miejsce istnieje. Świadczy o tym trwała potęga religii, czy w ogóle różnego rodzaju wierzeń. Myślałem o tym, pisząc "Jak brednie podbiły świat". Zastanawiam się tam nad mnożeniem się w ciągu ostatnich 25 lat różnej maści proroków, wierzeń, kultów, guru, z New Age i leczeniem kryształami włącznie. Żyjemy w epoce guru, nie tylko religijnych, choć jest ich pod dostatkiem, ale także guru od zarządzania, guru od poradników...

To potwierdzałoby istnienie ludzkiej potrzeby wiary. Myślę, że szczególnie silnie widać tę potrzebę w okresach wielkich zmian. Spójrzmy na pierwszą rewolucję przemysłową w XVIII wieku, o której Marks pisał w słynnym fragmencie "Manifestu komunistycznego", opisując przyspieszenie rozwoju technicznego, komunikacyjnego i rozpad trwałych, wydawałoby się więzi, struktur społecznych, przekonań, tradycji, feudalnych sentymentów, co zresztą on sam przyjmował z aprobatą, jednocześnie zauważając, że ów rozpad tego wszystkiego sprawia, że ludzie przestają czuć się bezpiecznie.

Marks nie mówi po prostu o "opium", lecz o ukojeniu.

I dobrze rozumie tę rolę religii. Ostatnie 25 lat przynosi podobne zjawiska. Z jednej strony niezwykły triumf nauki i postępu technicznego, z drugiej pojawianie się coraz liczniejszych guru, zabobonów, popularność przepowiedni Nostradamusa i tak dalej. Charles Mackay, wspaniały XIX-wieczny dziennikarz, napisał książkę "Extraordinary Popular Delusions and the Madness of Crowds" (Niezwykłe powszechne złudzenia i szaleństwo tłumów) opublikowaną w roku 1843, dostępną dziś w całości w internecie. To historia ludzkiej głupoty. W dużej mierze traktuje o czasach przed oświeceniem, o procesach czarownic, alchemii, ale także o pojedynkach, o mechanizmie ekonomicznych baniek mydlanych, o holenderskiej tulipomanii, o chiromancji... A na koniec Mackay pisze: "Ludzie myślą stadnie. Zobaczmy, jak tracą rozum stadnie, a wracają do zmysłów powoli i pojedynczo".

Karol Marks nie był guru?

Otóż właśnie nie był. Czyniąc z niego guru, wyrządzono mu krzywdę. Marks nie był fałszywie skromny, wysoko cenił swój własny intelekt, uważał, że wykonuje bardzo ważną i odkrywczą pracę. Wierzył, że tworzy potężną wizję świata, chciał być czytany, słuchany, chciał ludzi inspirować. Bardzo podobało mu się, że wyglądał jak starotestamentowy prorok, czy grecki bóg. Miał w domu popiersie Jowisza, przy którym lubił stawać tak, żeby goście zauważali, jak jest podobny. Ale to były żarty. Słynna anegdota mówi, że kiedy pod koniec życia grupa francuskich socjalistów napisała do niego, informując, że uważają się za marksistów, Marks miał powiedzieć do Engelsa: "Ja nie jestem marksistą".

Marks nie chciał przyjmować uczniów. Jest taki wiersz Kiplinga, zatytułowany "The Disciple" (Uczeń). Dotyczy Jezusa, ale w istocie daje się go odnieść i do innych. Kończy się słowami mówiącymi o uczniach, że właśnie oni czynią pracę mistrzów czczą i bezużyteczną. Gdyby Marks zobaczył pełną kolekcję swoich XX-wiecznych uczniów: Castro, Mao, Althussera, Hodżę... ten dziwaczny zbiór wszystkich twierdzących, że są prawdziwymi marksistami, podobnych chrześcijańskim sekciarzom, byłby przerażony. Lubił skupiać na sobie uwagę, ale nie chciał być prorokiem. Problem polegał na tym, że lewica chciała mieć charyzmatycznego przywódcę, który poprowadzi ją w wybranym przez siebie kierunku, jakiegoś Mojżesza czy Napoleona, który powie, dokąd trzeba zmierzać. Marks nie tylko nie chciał odgrywać takiej roli, ale zwalczał też innych aspirujących do przywództwa w ruchu socjalistycznym.

Wśród zdobyczy nauki, które tak cieszyły Marksa, były także badania Karola Darwina. Przypomina pan w swojej książce, jak Marks zabiegał o to, by Darwin przeczytał jego "Kapitał".

Marks przyjął dzieło Darwina entuzjastycznie.

Po przeczytaniu "O powstawaniu gatunków" po raz pierwszy, powiedział do Engelsa, że dzieło to dostarcza obserwowalnego w naturze uzasadnienia dla ich poglądów na rozwój społeczeństwa, że idee ekonomicznego i politycznego rozwoju znajdują odzwierciedlenie w Darwinowskiej wizji przyrody.

To była jego pierwsza reakcja, ale wkrótce się z niej wycofał, w przeciwieństwie do Engelsa, który trzymał się jej bardzo mocno. Engels powiedział nad grobem Marksa, że Marks jest dla historii tym, kim Darwin dla przyrody i wciąż powtarzał to zestawienie. Natomiast sam Marks całkiem szybko stracił sympatię dla darwinizmu. W części dlatego, że miał świadomość, iż paralela nie jest dokładna. Jeśli darwinowska ewolucja byłaby albo wydawałaby się procesem zdeterminowanym, w którym ludzki wybór nie odgrywa żadnej roli, byłoby to dalekie od jego myśli. Marks twierdził, że to ludzie sami tworzą swą własną historię - nawet jeśli nie na drodze zupełnie swobodnych wyborów. Zatem jednym z powodów, dla których Marks unikał odniesień do teorii darwinowskiej, była świadomość, że uczyniłoby to jego własną teorię nadmiernie ufundowaną na pojęciu konieczności.

Marks bardzo rzadko używa słowa "nieunikniony", a jeśli już - to raczej jako zabiegu retorycznego, tak jak na końcu pierwszej części "Manifestu komunistycznego", gdzie mowa jest o zagładzie burżuazji i zwycięstwie proletariatu jako zjawiskach "równie nieuniknionych". Ale takie sformułowania pojawiają się rzadko. Tak samo rzecz się ma ze "spiżowymi prawami". Darwin miałby, wedle słów Engelsa, odkryć spiżowe prawa przyrody, a Marks spiżowe prawa kapitału. Marks rzeczywiście mówi - choć nieczęsto - o spiżowych prawach, ale obudowuje te stwierdzenia w "Kapitale" ogromnym materiałem, żeby pokazać, że choć prawa istnieją, nie znaczy to, że nie mogą zostać złamane.

Warto przy tej okazji przyjrzeć się historii współpracy Marksa z Engelsem. To niesamowita historia, w pewnym sensie miłosna, dwóch istnień tak ze sobą splecionych i wzajemnie się uzupełniających. Marks - rodzaj dzikiego geniusza, ale jako człowiek bardzo chaotyczny. Engels - niezwykle inteligentny, przy tym uporządkowany, podobny do przedsiębiorcy, próbujący przyciągnąć Marksa do tego, co Marks powinien robić, odsunąć od rzeczy, które go rozpraszają, zarazem organizujący mu życie, chroniący przed bankructwem.

Przy tym ich intelektualne partnerstwo i korespondencja, którą wymieniają, są niesamowite. Listy wysyłane są każdego dnia. Niczym stare małżeństwo, które może dokańczać nawzajem swe rozpoczęte zdania. Marks i Engels mogli pisać skrótami, tak dobrze się rozumieli. Ale jeśli Engels nie zrozumiał gdzieś Marksa, to właśnie tu, w relacji do darwinizmu. W dłuższej perspektywie wyrządził marksizmowi krzywdę.

Chyba jednak większą krzywdę wyrządziły mu próby wprowadzenia komunizmu w życie.

Oczywiście. Ale nie ma też powodu, by odrzucać Marksa. Wiele jego pism zachowuje niezwykłą aktualność, większą dziś niż powiedzmy 50 lat temu. Po wstrząsach ostatnich 20 lat, po nowej fazie rewolucji technologicznej, informatycznej, Marks może znów stać się modny, jego analizy brzmią bardzo współcześnie. Kiedy BBC zorganizowała sondaż i zadała pytanie, kto był największym filozofem w dziejach, Marks zwyciężył przytłaczającą większością głosów, zebrał grubo ponad 30 procent, następni - David Hume i Immanuel Kant - mieli po kilkanaście procent. To stało się możliwe po zakończeniu zimnej wojny, kiedy można czytać Marksa i myśleć, mówić o nim bez tego cienia. XXI wiek może być jego czasem.

Z polskiej perspektywy nie tak bardzo cieszy mnie ponowna popularność Marksa.

Rozumiem. Byłem w zeszłym roku w Budapeszcie, wcześniej w Hawanie. To dziwne uczucie mówić o Marksie w krajach postmarksistowskich, czy, jak Kuba, wciąż marksistowskich. W Hawanie występowałem na targach książki, a potem miałem wykład dla Związku Artystów i Pisarzy, potwornie skorumpowanej organizacji, która nigdy nie obroniła żadnego artysty ani pisarza. Powiedziałem, że gdyby Marks żył dziś w Hawanie i pisał tak, jak zwykł pisać, zostałby natychmiast zamknięty i Związek Pisarzy z pewnością by się za nim nie ujął. Bardzo ich to rozzłościło. Przecież wszyscy jesteśmy marksistami - krzyczeli - a człowiek z zewnątrz, jak ja, musi mieć dużo bezczelności, żeby ich pouczać o tym, co mówił Marks. No cóż, zrobiłem, co mogłem.

W swojej klasycznej formie, czy to Kautzkiego czy ra dzieckiej, a zatem w formie spójnego i całościowego systemu idei marksizm jest skończony.

Z pewnością nie wróci jako zespół dogmatów. Są współcześni marksiści, ale jednego nowoczesnego marksizmu nie ma. Zwłaszcza więź między marksistowską analizą a mesjanistyczną wiarą w przyszłe, doskonałe społeczeństwo jest już nie do utrzymania. To, co może być utrzymane, to podstawowa krytyka obecnego społeczeństwa oraz pewne formy marksistowskiej analizy rozwoju i genezy nieusuwalnych sprzeczności. Sugeruje to możliwość istnienia nowego społeczeństwa, lecz nie daje dowodu, że można je zbudować, że jest to wykonalne. A właśnie wiara, że takie społeczeństwo rzeczywiście historycznie nadchodzi, dawała ogromną polityczną i emocjonalną siłę starej lewicy - i socjaldemokracji, i komunizmowi. Z drugiej strony Marks pozostaje kluczowym myślicielem, absolutnie podstawowym, punktem wyjścia - jeżeli już nie dojścia - dla każdego interesującego się poważną myślą. Idea, że w jakiś sposób wyparuje tak jak, dajmy na to, Spencer, Comte, Bergson czy Toynbee - to zupełna fantazja. Przede wszystkim obecne pozostanie najważniejsze dziedzictwo - marksowska analiza rozwoju kapitalizmu, występująca już w ’Manifeście komunistycznym’, prowadząca do materialistycznej wizji historii. Pozostanie, bo antycypuje rozwój kapitalistycznej globalizacji".

Francis Wheen - dziennikarz i pisarz. Pracował w wielu gazetach i magazynach, m.in. "The New Statesman", "The Independent", "The Mirror", "The Guardian". Jest autorem wielu książek, m.in.: "The Sixties" (1982), "Television" (1985), "The Battle for London" (1985), "Tom Driberg" (1990). W Polsce ukazały się w tym roku dwie jego prace: przełożona wcześniej na ponad dwadzieścia języków biogafia Karola Marksa oraz skierowany przeciwko popularnym przesądom i modom pamflet "Jak brednie podbiły świat".

Artykuł pochodzi z "EUROPY" (80) 41/05 (12.10.2005) - dodatku do dziennika "Fakt".

Dodano dnia:4 grudnia 2005

Cytat Wszystkie wódki gorzkie są słodkie. WACŁAW MEJBAUM

Sonda

Czy istnieje wolna wola?

zobacz wyniki