Jerzy Drewnowski
historyk nauki, filozof, etyk
Były pracownik PAN, Akademii Lessinga i Uniwersytetu Technicznego w Chociebużu, kilkakrotny stypendysta „Deutsche Forschungsgemeinschaft” (Niemiecka Fundacja Badawcza) i Biblioteki Księcia Augusta w Wolfenbüttel. Członek Senatu Założycielskiego Europa-Universität Viadrina Frankfurt (Oder)[1]. Członek Komitetu Honorowego Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów.
Wychowywał się w polskim i niemieckim środowisku rodzinnym. Ukończył VI Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. Absolwent studiów filologii klasycznej w Warszawie. W okresie nauki interesował się problematyką społeczną. Pracę doktorską poświęcił Mikołajowi Kopernikowi. W swej pracy habilitacyjnej zajmował się etyczną samoświadomością uczonych polskich XIV i XV wieku. Na terenie Polski prowadzi wraz ze Stanisławem Matułą tzw. „Stałe seminarium w stodole” w miejscowości Jedlnia-Letnisko. Przedmiotem seminariów są badania nad utopiami społecznymi oraz filozofią radości. W tym zakresie współpracują z filozofem i teologiem, Adamem Ciochem.
Wspólnie ze Stanisławem Matułą oraz z Agatą i Adamem Sochaczewskimi redaguje portal internetowy „Antybarbarzyńca”[2]. Publikuje eseje filozoficzno-polityczne i z zakresu historii etyki w „Forum Klubowym” redagowanym przez Leszka Lachowieckiego.
Opublikował wiele artykułów i książek w Polsce i zagranicą M. in. "Mikołaj Kopernik w świetle swej korespondencji", Wrocław 1978, s. 399
"Uczony w świadomości polskiego środowiska naukowego pierwszej połowy XV wieku", Wrocław 1986, s. 286. Pisze i publikuje wiersze i utwory prozatorskie.
Jerzy Drewnowski
Palec Boży. Z dziennika zamożnego przedsiębiorcy
Dobrze, że, choć z opóźnieniem, zająłem się tą sprawą. Trochę mimo wszystko Marka zaniedbałem! Dzięki Ci, Boże, za wczorajszą myślową pomoc w tej jego sprawie! Często tu piszę o nim, o tym moim Jedynaku-Dziwaku, ale po prostu czasem boję się o niego, a miewam do tego dość poważne powody. Potrafię mu wybaczyć prawie wszystko. Jeśli zechce, proszę bardzo, niech zostanie choćby jehowcem, islamistą, hinduskim ateistą, ruskim weganem, hiszpańskim marksistą! Nie zniosę jednak deklasacji, nienawidzę biedy, nędzy, prolectwa, podklasy, własnoręcznego psucia sobie swojej własnej pozycji. Cholera mnie bierze i krew zalewa, kiedy o tym myślę nawet w odniesieniu do całkiem obcych mi osób.
O Marka niepokoję się już od bardzo dawna, co chyba widać to wyraźnie i z moich wcześniejszych zapisków. Bywa rzeczywiście dość dziwny. Na przykład i w szczególności - zamiast grać w piłkę nożną, choćby z synami naszych znajomych, zawsze przy nim jakieś dziewuchy, dziewczątka, dzieweczki! I to, prawie od dziecka i do tej pory! Z jednej strony – z pewnym pożytkiem, bo dzięki temu i mniej głupich męsko-młodzieńczych wybryków, z drugiej – czas leci, dziewczęta rosną i tylko można zgadywać, jak tam u nich w domu z finansami. A jeśli taka z biedoty, to o czym od samej swej, by tak rzec, zygotowej fazy życia najusilniej marzy, dobrze wiadomo: przylepić się do bogatego chłopaka, szybko brzucha dostać, wejść do naszego grona, oblepić, omazać nas wszystkich prolectwem swoim i rodzinki. I cóż mi z tego, że tatuś panienki - panem profesorem na uczelni, jeśli najpodlejszą taniochą jeździ, wstydu przysparza. Ach, pies z nim i guano!
Chodzi mi to po głowie i złości od niedawna coraz częściej, bo coś się ostatnio bez mojej wiedzy w naszym domu dzieje. Przede wszystkim, sam nasz Mareczek zmienił się w jakiś dziwny sposób i aktywny strasznie! Poza tym, te zabawy w teatr kukiełkowy, wszędzie jakieś laleczki, szycie kostiumików, performanse, „happeningi nowych typów”! „Będzie bardzo śmieszne, Tatusiu!” Ale nie, to chyba nie to jest tak podejrzane, nie wiem. Od dziecka przecież lubił lalki, kukiełki i tak dalej. Niepokoi mnie raczej i najbardziej ta cała jego Klotylda, Aurelia czy jak jej tam - coraz częściej u nas bywa. Ciekawe też, z jakiego to powodu mój synek tak mocno w ostatnim czasie wypiękniał, jeszcze bardziej niż zwykle dba siebie, czasem wprost promienieje jakąś nową wiarą w siebie. Przecież nie z tego powodu, że niebawem dostanie najmodniejszą terenówkę na osiemnastkę! Kochany chłopak, mimo wszystko należy mu się zabawka.
Nie wiem, czy naprawdę wierzę w Opatrzność. Ale coś mnie niespodzianie tknęło po wczorajszym wyjeździe z domu, jakby ktoś pokazał mi palcem, że nie dopełniam kontroli. Nagle przypomniałem sobie, jak to parę dni temu byłem przez przypadek świadkiem, kiedy Marek pożyczał pieniądze jej właśnie, Klotyldzie, a ona mu dziękowała jak za jakąś sporą przysługę. Pot mnie oblał zimny, kiedy - dzięki Ci Opatrzności, za wskazówkę! - zdałem sobie sprawę, o jak śmiesznie małą chodziło jej kasę. Biedaki, nieudacznicy, podklasa, tak jak sobie właśnie od dawna myślałem!!! Kto pożycza tak niewiele!!! Straszne!!!
Zawróciłem z drogi, choć jechałem między innymi na ważne biznesowe spotkanie. Popędziłem do domu na najwyższych obrotach, ale potem przez te cholerne korki – tama, dotarłem dopiero po trzech godzinach. Stojąc w miejscu, ruszając i znowu czekając, zestawiałem w myśli listę co ładniejszych dziewcząt z niebiednych znajomych domów. Jak tylko żona wróci do kraju, trzeba stanąć na głowie, by bywały u nas jak najczęściej … Przyjechałem spięty jak struna. Marek otworzył nie od razu, zaskoczony, ale i jakoś dziwnie promienny! Ale może mi się tak jedynie wydawało. Miałem wrażenie, że nie jest sam.
Gorączkowo, szybko, dokładnie zacząłem przeszukiwać wszystko. Łazienki, ubikacje, cały parter. Ale wszędzie nic. Tylko rzecz śmieszna - pod zabytkowym łóżkiem Marka w jego stylowej sypialni - to chude dziwadło, nasz nowy wikary. Zaróżowiony na buzi, śpi słodko jak aniołek. Nie budziłem, choć może o Marka sentymentach mógłby mi powiedzieć coś instruktywnego… Przeszukałem i wszystkie pokoje na górze. Nie, Klotyldy czy jak jej tam na pewno nie ma nigdzie! Była u ciebie dzisiaj Klotylda, Marku, zapytałem bardzo serio. Tak, Aurelia była u nas dzisiaj, ale już dawno temu wyszła, jest na pewno w domu u siebie, chcesz jej komórkę? Nie chciałem.
Zrobiło się późno, zależało mi na tym, by, chociaż z ogromnym spóźnieniem, zdążyć do mego klubu przed zamknięciem spotkania. Uścisnąłem Marka, wsiadłem, pojechałem. Po drodze pojąłem sytuację w całej jej grozie – mój syn gotów się związać z nieprzyzwoicie niezamożną rodziną! Ale spokojnie! Najpierw – podziękować Losowi za ten Palec Boży! Ale i nie zwlekać z neutralizowaniem zagrożenia, krok po kroku! Zatrzymawszy się na parkingu, wystylizowałem skrajnie energiczny SMS: „Wybieraj, Marku – terenówka albo wizyty panny profesorówny w naszym domu”.
Dzięki Ci Boże za wczoraj!
Zobaczymy, co dalej
(6 kwietnia 2016, 10.13)
Niemożliwy ciąg dalszy
Rozesłany przyjaciołom „Palec Boży” wywołał takie mnóstwo żywych reakcji”, jak bodaj żaden spłodzony przez mnie tekst filozoficzny. Zarówno pochwały pod adresem tej mocno niepoważnej opowiastki, jak i liczne pytania o dalsze losy jej bohaterów mocno mnie wzruszyły. Któż nie lubi, by go proszono o kontynuację?
Lecz z tym właśnie powstał problem, jak sie zdawało, nie do rozwiązania: znaleziony przeze mnie ów cudzy dziennik, z którego treść zaczerpnąłem, urywa się, niestety, na wpisie, który w „Palcu Bożym” wykorzystałem. Wyjście z sytuacji podpowiedzieli mi moi najserdeczniejsi przyjaciele, Staszek i Adam: wykorzystaj, Jurku, poradzili jednogłośnie, ten niesamowity elektroniczny program profetyczny, który przesłała nam z Brunszwiku, nasza nieoceniona Sabina, „do wypróbowywania przez długie zimowe wieczory”.
Zgoda! Przez pięć ostatnich dni i nocy nie robiłem nic innego, tylko studiowałem resztę dziennika, by wydobywanymi zeń danymi nakarmić profetyczny program wedle jego - niemałych zresztą - wymogów. Program, jak łatwo zgadnąć, nosi amerykańską nazwę „Your Future”. Oto, co wedle „korygowanego rachunku prawdopodobieństwa” przewiduje on dla dalszych losów czterech głównych bohaterów. To znaczy: ojca o niedającym się ustalić imieniu, jego syna Marka, Markowej przyjaciółki Aurelii oraz zaprzyjaźnionego z Markiem księdza Mateusza, co, jak pamiętamy, nie gardzi drzemką pod Markowym łóżkiem. Jeśli nie popełniłem jakiegoś większego błędu, będzie z nimi działo bardzo wiele pięknych rzeczy, chyba żeby było inaczej.
Co szczególnie istotne, ojciec nabiera coraz większej sympatii do młodego wikarego (którego imię – Mateusz – wymienił w starszych częściach swego dziennika). Dostrzega także wielką wartość gorącego uczucia, którym Mateusz darzy Marka. Nie może, notabene, nie patrzeć życzliwie na młodego księdza, odkąd zna lepiej jego tajemne pasje i zamiłowania: przez swoich detektywów dowiaduje się o jego bajecznych wprost zdolnościach ekonomicznych; wedle wielu zgodnych ze sobą relacji skromny, cichy młodzieniec dysponuje niewiarygodnym wprost talentem do błyskawicznego przemieniania każdej niemal rzeczy w Pieniądz. W Pieniądz i w tak zwane dojścia. Podobno już w momencie opuszczania seminarium spekulował tak potężnie i pięknie, że niemal każdy spotykający go duchowny, choćby o jego interesach niczego nie wiedział, odczuwał w jego towarzystwie coś jakby zapach świętości. Ojciec, choć człowiek o podobnej wrażliwości religijnej, odczuł to z opóźnieniem - dopiero po tego rodzaju relacjach. Jednakże z takich to właśnie mistycznych, a nie innych, pobudek polubił teraz Mateusza całym sercem. I daje temu wyraz bardzo konkretny i praktyczny - uruchamia, na przykład, wszystkie swoje moce, by zorganizować dlań watykańskie stypendium na dokończenie pracy doktorskiej u boku papieża Franciszka. Mateuszowa dysertacja - wedle przewidywań programu Your Future - będzie nosiła tytuł mniej więcej taki „Ludzkie prawa osoby ubogiej w perspektywie ekonomi Bożej i Kościelnej”. Stypendium zostaje przyznane.
Wspieraniu genialnego księdza sprzyja realizacja nieco wcześniejszego zamiaru ojca, by ze względów biznesowych zamieszkać w Rzymie. Niebawem wszyscy sprowadzają się do sporej willi z ogrodem w pobliżu tego świętego miasta: czynią to nie tylko Marek, ojciec, Mamusia i padre Matheo, lecz także Aurelia której imienia ojciec już nie przekręca na Klotyldę; żyzne pole nowych wspólnie rozwijanych biznesów jej prolecko-profesorskie pochodzenie czyni zupełnie nieważnym.
Ojciec przechodzi zresztą głęboki przełom wewnętrzny w reagowaniu na biedę i biedotę. Coraz częściej przypomina synowi, jak „wielkim naszym skarbem są nasi biedni”. W uporczywej pracy nad sobą uwewnętrznił sobie prawdę, iż w biznesie charytatywnym naturalną i nieprzezwyciężalną ludzką abominację do nędzarzy, biedaków i nieudaczników szata empatii musi przesłaniać idealnie szczelnie. Permanentna, na kształt wolnomularskiej, praca nad emocjami krzepi go wewnętrznie, a nabyte przez rodzinę spore udziały w realizacji nowych, bardzo intratnych, form pośrednictwa charytatywnego przynoszą krocie.
Tym jednak, na czym bohaterowie znalezionego dziennika zaczną zarabiać prawdziwe kokosy, będzie ich „filantropia dobrego imienia”. Mimo skromnych początków wyrośnie z niej, szczególnie dzięki pomysłom księdza Mateusza, globalna sieć organizowania fikcyjnych skandali. Rzec jasna, nazwą ją optymistycznie i po angielsku - Your Image 3000”. Nie wykluczając szerszego profilu na przyszłość, zaczną od skandali czysto obyczajowych. Koneksje z centrami wiedzy pijarowskiej, ubezpieczeniowej, spowiedniczej i psychoterapeutycznej nadadzą ich skandalom znamiona solidnej pracy naukowej. Będzie to zarazem twórczość prawdziwie artystyczna, w której Marek i Aurelia znajdą fascynującą kontynuację swych happeningowych pasji.
Fingowane przez firmę skandale – to rodzaj ochronnej szczepionki. Stosowana wielokroć i przez dłuższy czas, działa doskonale przeciw skandalom znacznie bardziej niebezpiecznymi, którym na czas i skutecznie zapobiega. Nasi bohaterowie zarobią tu najwięcej na bogatych mężczyznach, którym ujawnienie pewnych obyczajowych inwersji może poważnie zaszkodzić w życiu. Zauważyli dość szybko, że do najintratniejszych należą skandale opisujące męską niewierność w małżeństwie, przy czym maksymalnie melodramatyczny przebieg rodzinnych awantur ma znaczenie priorytetowe. Nieudane samobójstwa, samooskarżenia i wybuchy agresji - z krzykiem, płaczem, biciem najdroższej rodowej porcelany przy osobach trzecich i t d. - dają niewyobrażalnie wiele. Nie mniej istotny jest sposób, w jaki bohater zobrazowanego skandalu jawi się jako mężczyzna: jako straszny drań, ale dbający o swe legalne i nielegalne potomstwo; potrafi wprawdzie porzucić ukochaną kobietę dla innej, ale każdej pożąda namiętnie do granic szaleństwa. Demon opętania kobiecością!
I tutaj, na tej pogodnej, beztroskiej, a nierzadko i wesołej fazie życia naszych bohaterów trzeba by zakończyć referowanie prognozy. To bowiem, co program Your Future kreśli na następne lata, może podziałać deprymująco. Kto o to nie dba, niech jednak czyta dalej.
Z pozoru całość spraw jest w najlepszym porządku i zmierza ku sukcesom jeszcze większym. Rzeczona „filantropia dobrego imienia” z zasadą „skandal skandalem przebijaj”, wyrafinowane pośrednictwo dobroczynnościowe z niezliczoną ilością krypto-happeningów, jak też genialne sposoby wprzęgania skrajnego kiczu i piękna moralnego do zyskownego zarządzania wartościami wedle najnowszych odkryć estetyki i etyki ewolucyjnej sytuują wszystkie firmy naszych przyjaciół w światowej czołówce. Bliskimi znajomymi i firm, i ich samych stają się coraz to nowi etycznie wrażliwi bankierzy, tacyż politycy i duchowni, nie wyłączając biskupa Rzymu, który championom miłości bliźniego nie szczędzi prywatnych audiencji.
Pojawiają się wokół nich i ogromnie wpływowi i zawrotnie bogaci ludzie, głównie Włosi, gotowi zainwestować wielkie miliony w naukę społeczną Kościoła. Konkretnie w to, by wzywała głównie i nieustannie do troski o biednych i do okazywania im szacunku. Przenikliwa Aurelia wyniucha niebawem i potwierdzi przy pomocy jednej ze swych najsubtelniejszych prowokacji, iż w szeroko zakrojoną aktywność na rzecz tego akcentu ważności w nauce Kościoła chcą ich wciągnąć sui generis masoni. Dziwne, przedziwne!
Dlaczego jednakże zależy im tak bardzo na tej dobroci Kościoła i co to są właściwie za ludzie, nie od razu było jasne. Najpierw Marek i Mateusz spostrzegli jednocześnie, że „ci ludzie”, wyrażając swój moralny sprzeciw wobec niedawnej beatyfikacji pewnego znanego arcybiskupa z El Salwadoru, czynią to dziwnie często i to w taki sposób, jakby wygłaszali uzasadnienie jakiegoś wyroku. Enuncjacja któregoś z nich, że psim obowiązkiem każdego Piotra jest wzbudzać takiego rodzaju dbałość o biedotę, by nie rwała się ona do cudzych pieniędzy, pachniała podobnie. W pewnym momencie wątpliwości się rozwiały i dla całej czwórki stało oczywiste i pewne: w Rzymie na ich oczach i w ich najbliższym otoczeniu konstytuuje się Propaganda5, następczyni P2, P3 i P4. Będzie się starała, jak jej poprzedniczki, zapobiegać nieporządkom, także w Watykanie.
Zrobiło się niebezpiecznie i niemiło. Tylko Mateusz nie obawia się tych koneksji, znając jak rzadko kto ludzkie motywacje, nie traci wiary w papieża. Nie, w teologię wyzwolenia ten rozumny człowiek nie wdepnie nigdy i nikt przez nikogo nie zostanie ukarany! Bez przesady!! Mimo takich i innych Mateuszowych uspokojeń, po wizytach „tych ludzi” Aurelii i Markowi robi się czasem nieswojo. Gdy nadchodzi noc, boją się i nie chcą spać sami. Marek idzie do Mateusza, Aurelia - ponieważ matka zazwyczaj za granicą - do ojca. To znacznie pomaga.
Co będzie dalej ze szczęściem i zawrotną karierą ich wszystkich, Your Future nie umie powiedzieć. Mimo to dziękuję w myślach mojej brunszwickiej przyjaciółce za podarowanie mi tego niezwykłego programu: haben Sie, Sabine, nochmals riesengroßen Dank für dieses anregende Spielzeug. A Ty, Drogi czytelniku, wybacz mi proszę, że pewne afery polityczne – w tle przedstawionych wydarzeń – mimo ich moralnej obrzydliwości - z braku miejsca pominąłem.
w Jedlni Letnisku o bladym świcie 11 kwietnia 2016 roku
Arkadia
Arkadia jak ogród
nie rozczula ogrodnika
drwala bez złudzeń,
stronniczego ratownika
wybranych gatunków.
Nie jest mu wytchnieniem
ni znakiem natury,
z którą mimo kompromisu
wojuje bez ustanku,
zlękniony suszy,
pożaru lasu
i monokultury chwastu.
Urodzony relatywista,
za chwast ma wszystko,
co dusi i objada
jego wychowanków,
lecz sam z ich wdzięków
nie korzysta
z braku czasu.
I nie lubi swej pracy,
nałogowiec melioracji,
lekarz niespełniony,
rewolucjonista bez ludu,
w Arkadii erzaców
wojnę ćwiczący.
Drwal bez złudzeń,
siewca różności,
poiciel przesuszonych,
chwastobójca.
W Jedlni 11 maja 2006
Arkadien
Ein Arkadianer
wie ein Gärtner
genießt den Garten nicht,
er, der täuschungsfrei
Bäume fällt
und manche Arten
streng parteilich rettet.
Er findet hier weder Ruhe
noch Schönheit der Natur,
mit der er
trotz der Kompromisse
ununterbrochen kämpft,
in Angst vor Dürre,
Waldbrand
und Monokultur
des Unkrauts.
Ein geborener Relativist:
er hält für Unkraut alles,
was seine Zöglinge
arm isst und drosselt,
deren Reize
er selber nicht nutzt,
aus Mangel an Zeit.
Und er mag
seine Arbeit nicht,
der gewohnheitsmäßiger
Meliorist und Arzt,
der er nicht geworden ist,
ein Revolutionärer ohne Volk,
der in Arkadien der Ersatze
seine Kriege übt.
Ein Holzfäller
ohne Illusionen,
ein Säer
von Ungleichartigkeiten,
der Tränker
der Ausdorrenden,
der Unkrautvernichter.
Wolfenbütel im Mai 2006
Baba-nieuda-
cznica
(z cyklu wesołe fraszki dla ludu)
Stoi na
mrozie
stara goła
baba nad
dołem
i strasznie na-
rzeka,
że ciało od kości od-
pada,
nic jej naból
nie dają
i po co tu
czeka i
czeka.
Lecz po co
w siebie,
durna,
nie in-westo-
wała,
byłaby przez to,
jak
rzepa.
W Jedlni 31 stycznia 2011
Idealizm
Wagę ceniąc i miarę,
nie potrafi cenić
kupna po zawyżonej cenie
ani lekceważyć prawdy
koniecznej do życia.
Zna dobrze klientów
idealisty
i cały ten interes
udawanej wiary:
nie dla siebie kupują,
lecz dla wymiany
na władzę, pieniądz i luksus
towar szeląga nie warty
politycy, kapłani,
mistrzowie perfidii.
I z niesmakiem śledzi,
jak pakiety stęchłych
ideałów
biedocie wciskają,
co także nie wierzy,
lecz kozła ofiarnego szukając,
narzędzia szykuje
przeciw własnym
siostrom i braciom,
nie przeczuwając ceny.
Lecz zgaduje, w przyszłość
wychylony,
jaką cenę zapłacą
najsłabsi,
za władzę i luksus
mistrzów perfidii,
za opium dla ludu
i twórczą radość
idealisty
w tradycji nieprawd
sprawdzonych w zbrodni.
I smuci się Tekelfares ...
W Jedlni, 17 marca 2007
Dankbarkeit
Unter einem Kuppelgewölbe gestirnten Himmels
auf silberner Wasserfläche eines großen Flusses
schwamm ich rücklings liegend
von seiner Mündung ins Meer
zur Quelle.
Und ich schaute von oben
auf die Dunkelheit der Erde und den Glanz des Wassers
und auf mich selbst, wie ich ohne Bewegung schwimme,
auf dem bewegungslosen
Flusse.
Und es gab weder einen Klang noch ein Wort,
keine Angst und kein Erwarten,
nur die Welt in mir
und mich in der Welt,
so klein wie ein Nichts und dem Ganzen gleich,
erstarrt im Dasein.
Als ich meinen Blick abwandte,
und nach außen zurückkam,
war alles schöner und wohler
als vorher,
und es fiel mir schwer,
vor Dankbarkeit nicht zu weinen.
In Jedlnia am 20. Dezember 1998
Das Anspornen des Heiligen*
Als ich den dunklem Wald verließ
und vor einer Lichtung stand,
sah ich etwas Sonderbares,
wie im Märchen oder Traum.
Dass ich aber nicht geträumt,
hat sich bald herausgestellt.
In der Mitte der sonnigen Wiese
auf einem großen flachen Steine
saß - eine nackte schlanke Gestalt.
Ein junger Mann, nach vorn gebeugt,
stützte das Kinn auf die Hand
und schaute starr vor sich hin,
als wenn er staunte oder zutiefst
trauerte.
Unweit davon - eine silbrige Rüstung,
ein Helm mit blauem Federbusch
sowie ein roter Rittermantel
aufgehängt an einem Baum,
mit grünem Moos zum Teil bewachsen,
bestimmt seit langem nicht gebraucht.
Nebenan - ein langer Speer,
er steckt fast senkrecht in der Erde,
es klettert an ihm eine üppige Winde
mit rosafarbenen kelchigen Blüten.
Dahinten rechts – ein weißes Ross,
zupft am Rasen, noch gesattelt.
Bisschen tiefer – kaum zu glauben -
eine Echse – wie ein Drache
voll bedeckt mit tiefen Narben,
schuppig, schwarz und riesengroß,
legt violette weiche Eier
in den warmen grauen Sand,
mit gelben Augen listig rollend.
Erst beim Anblick dieser Bestie
ahnt‘, ich langsam und undeutlich,
wer der junge Ritter wäre.
Da ich vieles nicht begriff,
kam ich näher, paarmal hüstelnd
und - obwohl er nicht erwacht -
sprach ich ihn sehr höflich an:
„Warum so traurig, tapfer Herr,
warum so starr auf rauhem Steine,
wieso so nackt in dieser Hitze?“
Nach dem Pferde fragt‘ ich auch,
dennoch schwieg der junge Mann.
Ich wollt‘ ihn sprechen unbedingt,
so setzt‘ ich mich vor ihn direkt,
voller Mitleid und Verehrung.
Er blieb sitzen - wie erstarrt,
wie blind und taub in seinem Leide.
Menschenstimmen abgewöhnt?
Vom Land vertrieben, ohne Ehre?
Noch lange hätt‘ ich dort gewartet,
wenn der Zufall es nicht anders wollte,
indem er eine Emse schickte,
die am heil‘gen Oberschenkel
aufwärts lief.
Schmerzlich dort gestochen,
springt er auf,
zerdrückt das freche Lebewesen
und dann
bemerkt er mich an seinen Füßen.
Verlegen schlägt er Augen nieder,
vor Scham errötend,
da er gesehen wurde
im Zustand einer Unbeherrschtheit.
Jetzt plötzlich hört er meine Fragen,
mit spätem Echo angeflogen,
und, nachdem ich aufgestanden,
reicht mir höflich seine Hand.
Jeder nennt nun seinen Namen,
und dann - nach einer kurzen Weile -
beginnt er zornig:
„Für die Kleidung, die ich trug,
märchenhaft und farbenprächtig,
verdächtiger auch Verwandter wegen
- edlen Mannes Robin Hood
und naiven Spitzbart-Greises
von La Mancha - kam die Strafe,
zur Verbahnung bin verurteilt,
ohne Rüstung, Pferd und Kleid.
Auch für Unzahl meiner Schlachten
mit dem Drachen, dem ich folgte,
musst‘ ich leugnen, dass ich lebte,
so behandelt
wie Chimären und Zentauren,
wie Delphine und Arijon
alter Griechen.
Dieser Drache gab den Ausschlag -
sein Äußeres rief Bedenken wach,
ob er der wahre Teufel sei,
er, der nimmersatt und gierig
jede Tugend schlingt,
Leerheit sät, Seelen höhlt,
und aus dem Leeren -
Grausamkeiten brütet“.
Er verstummte und schaute mich an,
als ob er Antwort oder Trost erwartete.
Und eine glänzende silberne Träne
fiel von seinem Augenlied
auf die Erde hinunter.
Ich fand sie im Rasen,
wischte den Staub mit dem Ärmel ab
und steckte sie in die linke Hemdentasche,
damit ich sie immer am Herzen trug.
Dann umarmte ich den heiligen Ritter,
küsste seine edle Hand
und ermutigte ihn
mit innigem Worte:
“Mein geliebter, großer Patron,
wie kann ich ohne Dich leben?
Sei mir weiter ein Beispiel,
hör auf, müßig zu trauern!
Kämpfe weiter!
Denk nicht an Rom,
zum Teufel
mit dem Himmel der Mönche!
Es gibt ja noch
einen anderen Himmel,
viel besser und wahrer
- dort ist Dein Platz,
dort kannst Du quartieren.
Zieh Dir eine leichte Uniform an
und komm bald wieder herunter!
Dann rufst Du Deine tapferen
Namensbrüder zusammen
und gehst wieder zum Kampf,
der nie mehr aufhören kann.
Und wehe dann
dem ganzen schlauen
Drachengezücht,
den Tugend-Fressern, Selbstsucht-Pflanzern,
Gehirn-Wäschern, Kopf-Verdrehern,
Gold-Anbetern,
den Unersättlichen!
Wir lassen sie nie mehr in Ruhe!
Was mir dazu der nackte Ritter
sagte,
was er tat,
was wir später unternahmen,
soll noch nicht berichtet werden.
Nur um das Ross ist zu wissen:
es geht ihm wohl –
er kam in gute Hände.
War es so, mein geliebter Patron.
Falls ich etwas verdrehte,
sag es mir offen.
Wir sehen uns ja bald wieder -
Seelen schmelzend, Herzen weckend,
gefräßige Drachen-Leerheit rodend.
Es grüßt Dich in diesem Sinne
Dein
Dich unverändert liebender
Georg - vulgo Jurek -
Drewnowski
aus Europa an Deinem Tage des 23. April
2001.
--
Nicht jeder von Euch, meine lieben Freunde, weiß um das Schicksal meines Patrons in der letzten Zeit. Seit dem Pontifikat des Johannes XXIII. gehört er nicht mehr zu den kirchlich anerkannten Heiligen. Er wurde von der Heiligenliste als eine legendäre Gestalt gestrichen. Es handelte sich damals darum, den christlichen Glauben im Rahmen von ‚Aggiornamento‘ zu demythologisieren. So steht der in der Kirche nicht mehr erwünschte Heilige zur freien Verfügung. Sein Kampf gegen den Drachen kann als ein aktiver humanitärer Widerstand gegen die zunehmende Wertlosigkeit unserer Zeit begriffen werden.