Sebastian Urbaniak
JUTRZENKA
Jest szósta nad ranem
dzień jak kot teraz mruczy
wyciągam się na zmiętym prześcieradle
i przebiegam palcami po jego grzbiecie
nie nie chwycę cię kocie za kark
pręż się pręż niech ci pójdzie raczej w ogon
więc patrzymy sobie w oczy
Ja-noc nieprzespana
i Kot-dzień (ledwo przebudzony)
łączy nas tylko
tajemne braterstwo tej wczesnej godziny
a dzieli różnica jakościowa
Miłość to takie coś kocie
czego zawsze brakuje
piętrzy się zawsze przed bo za nie może
i piętrzy się zawsze trudnością
Kot tylko łypie oczami
jak kolejne minuty mogą światłem błysnąć
nie owinę cię kocie prześcieradłem
nie zwiążę
i nie wrzucę do rzeki
chodź
wezmę cię pod ramię
i pokażę
jak świat naprawdę wygląda
NOC
„Biada wtenczas poetom:
nie będzie przy czym wierszyka usmażyć,
nie będzie czym poematu okrasić!
Wielu żałować będzie księżyca…”
Aleksander Marliński
Przy miejskim przytułku biedoty,
Wskroś gawiedzi pogasłym spojrzeniom,
Stanąłem zadziwiony, bo oto!
Kształt potrzaskany,
Dziewczyna niosła księżyc srebrnej tacy -
U stóp mych upadła – i rozplótł się sznur czarnego grona.
Biedna! O brzask się potknęłaś, a wiatr rozpyli owoc
Na wszystkie strony świata – widzę te perły czarne i cierpkie,
Tłum przejdzie obok równy jak piekło
I w dionizyjskim szale w noc je rozgniecie.
Nic więcej nie widzę, bo cóż znaczy cokolwiek!
Biedna! – myślałem, że po codziennych stopniach mnie zniesiesz
Z pantałyku wrażliwości aż do tu i teraz.
Jedna potrafisz boleć obecnością, gdy cię nie ma.
- Bo kształt potrzaskany! O brzask się potknęłaś!
I będzie tak, że jak kamień w toni, wzrok mój przepadnie
- o już ledwie tli się – gdy widzi tylko perły cierpkie i czarne –
A później ja się zapadnę cały i zniknę.
Ale ty Biedna! – wróćże do środka
- za horyzontem już tylko
Nieskończoność.
JUTRZENKA
Kobieta najpiękniejszą jest rano. Wyperla
z odmętów nocy suche krople potu, strząsa
strzępy przegniłego światła z rzęs, rodzi się
W źrenicy, gdzie i twój początek jest.
Tu nie kąpie się dla starca,
ani w żadnym z innych jezior,
gdzie obłocznie nagi księżyc,
królowi by ją wydał.
Poczuliśmy zawstydzenie, gdy za bramą
naszych nozdrzy doszedł odór. Cebulowy
zapach, jakby pod paznokciami uwił leże.
Tarliśmy nimi wzdłuż ścian, by wydrapać
aż do krwi przesyt tamtej chwili.
Oglądałem kiedyś marmurowe księgi,
w których wiatr zapisał co się stanie,
to się już nie odstanie, a później
w kościele mówiono mi że, to się stało,
co się już nie odstanie, więc w tej podróży
kazano mi porzucić wszelką nadzieję.
Zasypiałem twardo, w dziedzictwie zanurzony.
To nigdy nie był Dawid ów, co dumnie pierś wypinał
w czas Michała i aniołów innych,
to był raczej chleb suchy i czerstwy,
modlitwa, w której ledwie tlił się żar,
zwrócona w niemoc i o nią oparta.
Patrzyłem w swe zwierciadła -
byłaś tam tylko wspomnieniem jutra,
a ust twych oblepiła jego nikczemna rozpacz.
Nikt nie widział tego uśmiechu, ani wcześniej
ani teraz też nie widzi, tego uśmiechu,
który prężył się pod falbanami jego pędzli.
Słyszeliśmy wszyscy tylko pusty śmiech,
wydobyty spod kamiennych rumowisk,
których budowle wciąż stały.
Synu człowieczy - posłuchaj -
pokażę ci w twej piersi
guz wielkości pięści,
co zwie się serce.
Gdy wracaliśmy do siebie, zataczając kręgi
po nieboskłonie, przyskakując od gwiazdy do gwiazdy,
to znaczy bawiliśmy się w kotka i myszkę,
(a ty chyba byłaś myszką),
natrafiliśmy na stragan, gdzie chciano cię kupić
za pół kilo cebuli, a ja pomyślałem tylko,
co za czas, że nie mają już nawet jabłek.
Tak więc skakaliśmy i skakaliśmy,
a ja powiedziałem,
wydrę ci duszę z łechtaczki,
i toteż zrobiłem, zdobiąc nią sobie
swój totem plemienny.
Profesor Wergiliusz, słynny tour-keeper,
oprowadzał mnie po meandrach mojego mózgu,
błyszczał jego palec wskazujący -
cały był jak pomnik wystawiony przeszłości.
Patrzył dumnie w niebo rozpostarte nad nami,
nieświadom tego, że pierś mu zapadła od bezdechu,
i tego, że niebo jest jego całunem.
Ale patrzył tak dalej, wznosząc rękę,
jakby miało ono być włócznią, a niebo
zawieszoną na nią chorągwią,
ale widziałem tylko,
jak zanurza rękę w czarne odmęty nocy.
Powiedział: To jest Jowisz, najmądrzejszy
z mądrych, wspaniały ojciec i wielki mąż,
a to Mars, z bogów najsilniejszy...
Ale sił nie mogło mu starczyć,
choć dumnie wciąż twierdził, że jest inaczej,
przerósł go ten meandryczny kosmos,
zza którego wciąż nowe miało coś wyrosnąć.
Milion gwiazd umierało w jednej chwili,
i milion gwiazd wyrastało na nowo.
Synu człowieczy - posłuchaj -
pokażę ci w twej źrenicy
gwiazdę, która pojawia się i znika,
co zwie się chwila.
Było tam to, czego nie zdążył pokazać,
bo było na początku, a on w roztropności swojej
nie zdążył nawet dojść do kresu.
Kto inny światło zapala,
zwykle najlichszy z odźwiernych,
ale pełne są uniwersytety mądrości Jego,
oj pełne.
To nie świat, stworzenie, człowiek nawet,
kończy się piskiem,
lecz z piskiem kończy się tylko myśl.
Bo kobieta najpiękniejszą jest rano...
PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI
I
Duszo, ma duszo, czemuś mnie opuściła
Czemuś opuściła, czemu
Mnie opuściłaś duszo
I na zakrętach mnie szukasz, gdzie tylko
Rzymskie straże nagość twą wystawią
Na sprzedaż, na baty
I na pośmiewisko
Bowiem opuściłaś mnie
Kiedym dopiero ręką cię objął
I podrzucił we śnie trzy razy
Kiedy księżyc mi zwierzył
Twe wszystkie litery
Dał poznać twe imię
Co darem jest, ale nie chcesz się dzielić
Opuściłaś mnie duszo, a obiecałem
Końca świata nie będzie, bo
Aniołowie warownie okopują
Na zgliszczach horyzontu
A konie z nieboskłonu wiatrami grzywią
Duszo, ma duszo, teraz wszem mówią,
Żeś się sprzedała – lecz wiem jeden
Jedyny twój, że to nie jest prawda,
Bo cała jesteś piękna, moja przyjaciółko,
Nie ma w tobie skazy.
Duszo, ma duszo,
Moje pałace są puste,
A z tego co puste, nie da się nalać –
Lecz co ty zrobisz beze mnie, ma duszo,
Jam twe naczynie, twój napój i sandał.
Mogłaś dziesięć lat czekać,
Z miliona igieł mi uszyć milczenie,
Co noc je rozpruwać,
Bo tak się rodzi światło,
Przez uchylone drzwi sypialni.
II
Nałożnie szukałam tego, którego miłuję,
Lecz nie znalazłam.
Teraz już wiem - Ja Cię szukam
A Ty...
...czemu, oj czemu mnie prześladujesz?
Trudno Ci przeciw ościeniowi wierzgać...
Pęknięta ziemia, rozdarta ziemia,
Gdzie nic nie ma twarzy bez wody,
Gdzie dłoń to nie dłoń, lecz kamień rzucony
Między nas,
Gdzie dzień za dniem umyka gdzieś w cieniu,
A to, co się zdarza, zdarza się tylko raz.
Pytałam wszędzie
Widzieliście tego, którego miłuję?
I straż mnie porwała
Nagą do ołtarzy,
Łono rozpruła
Muzyką bandaży,
Na galerach wiozła
W dalekie misje.
Znaleźli kozła,
Na myśli czyste.
O czym myśli pies, gdy zaczyna wyć,
Ten najdzikszy z nich, co wiódł był prym,
Nim łańcuch spiął go jak krótka smycz
-Że mu źle, że niedobrze z tym?
Na niebie oczy, co dopadła śmierć
Niewzruszone znów zapadły się
Jak iskry, w których cieple sen
Oszukuje cię, że nie jest źle.
Jesteś tu, żeby śnić,
Kiedy już nie ma nic,
I głowę w dół spuszczasz znów,
Kiedy już nie masz snów.
O czym myśli pies, gdy zaczyna wyć,
I niby mantrę wciąż podnosi krzyk,
Czy jest mu źle, bo nie ma nic,
Czy wolałby być panem swym?
Jesteś tu, żeby śnić
Kiedy już nie ma nic,
Głowę w dół spuszczasz znów,
Kiedy już nie masz snów.
Bo z początku nie słowo było – lecz krzyk,
A świat cały jego echem jest,
Odbijaniem nieskończonym,
W którym przegląda się
Samotny Bóg.
A ja pytałam dalekie kraje
Widzieliście tego, którego miłuję?
...czemu, oj czemu mnie prześladujesz?
Gdyby kto głosił nowinę inną
- Niech będzie przeklęty...
A choćby anioł wam głosił nad nią
- Niech będzie przeklęty...
- Niech będzie przeklęty...
Wloką za sobą,
Jak gdyby sztandar
I krwią mnie zdobią
Nocami i za dnia,
A gdzie nikogo nie ma,
W Twym pustym domu,
Niech zamknie się ziemia,
Wiatr nakryje do stołu...
Nabożnie Cię szukam, którego miłuję...
...czemu, oj czemu mnie prześladujesz?
III
Pani, dzieci niewinne
Tańczyć poczęły dokoła krzewiny,
Odzież mą zdarły razem ze skórą -
Mięso zostało.
Krzak przy tym gorał
Płomieniem milczącym,
A wyniósł mnie na języki.
Ni mięso ożyło, ni myśl nie powstała,
Uśmiech tylko błysnął
Zdradziecki, tak kreślony ręką
Malarza.
I uczuwam tę samą miękkość
W ogniu, jakbym znów zasypiał
W ogrodach Twego ciała.
Ale wiem, nieprawości tego świata
Znów odkupi kiedyś ogień...
Ten Twój uśmiech, moja droga -
To zagadka i potęga,
To znak, że się zgubiłaś.
Innych chciałaś przebrań
W antyczne ideały,
I dzień w garść chwycić
Cwałować na nim w dale
Przyszłości. A ja tutaj
Ukrywam się między Poetą a Papieżem,
Między Słowo a Marność,
Bo Tyś była przymierzem.
Gdzież są obietnice Twojej nadziei?
Na cóż łzy się przydały?
Wołałeś - lecz tylko ciemność głucha.
Nie można naraz wierzyć
W Wenus i Chrystusa...
A kiedy zgaśnie już ten ogień,
gdy zapadnie ciemność po nim,
czyż znajdziemy drogę znowu
do słonecznych dnia ustroni?
Czemuż nie spadł deszcz,
Nie ugasił stosu? Niezbadane są
I zmienne sądy losu.
Zmiłuj się nade mną, Boże.
Zmiłuj się nade mną
Kochana, nie staraj się wypaść
Przez okno – lepiej zrzuć ten ciężki wzrok,
Nie mów, że to perły na taką przepaść –
Wejdź z powrotem, dalej, chodź.
Coraz twe myśli niech zasłowiczą
Ponad dachami sypialń zamglonych,
Kędy wiatr ściele się ulicą,
Szyjąc dywany dla Persefony.
Srebrny łańcuch opasa miesiąc
- To pies rwie się, ujada,
Lecz wiem – pies się zaszczekał,
Tli się ledwie samotna gwiazda.
I spójrz, kochana, jak zdołałem zabrnąć
Wysoko, w spiętrzonej troski twoją budowlę –
Uda mosiężne, jak komin gardło,
Mózg, który drutem ostrym ktoś oblekł.
Kochana, nie daj mi wypaść
Przez okno – lepiej zrzuć ten ciężki wzrok,
Nie mów, że to perły na taką przepaść,
Wejdź z powrotem, dalej, chodź.
Wilgotnym echem wije ulicę
Jęk połuskiwań - nic tu po oku.
Łez nie roń nad wytartym obliczem
Królestwa, które dopadł wieczny spokój.
Jak świat stare to porzekadło,
Że wszystek dróg wiedzie do Rzymu,
Boć gdy nawet Cesarstwo upadło
Ludzkość szuka doń imperialnego rymu.
Błądzi wciąż człowiek śród tych samych ulic,
Chleba i igrzysk spragniony niezmiernie,
Lecz on tylko strzela, wiatr wiedzie lot kuli
- Imperium jest jedno - a reszta to cienie.
Kolumno rozbita, o słońca cieniu,
Na zakręcie wzniesiona przestrogo!
W czyimże więc wołasz do nas imieniu
I jaką niesiesz wróżbę złowrogą?
Kto idzie? Horyzont. A za nim następny.
Przestrzeń to czas miejsc, a nie znamię -
Lecz los nieustannie czyni podstępy,
By człowiek jak skórę zrzucał pamięć.
Lecz los nieustannie czyni podstępy,
By człowiek jak skórę zrzucał pamięć.
BALLADA DUSZY DO CIAŁA
Dwa warkocze z łez dziś uplotłam
Przez okien moich twoich oczodołów je wyrzucam
- Gdzie ten rycerz co po nich się wespnie
Może mieć słowika na ramieniu
Lub choć przyłbicę u pasa
Dzisiaj myślę, że takie stężenie istnień
W jednej przestrzeni jest nienaturalne
Ale to dramat bez wyjścia
Nauczono mnie nie przywiązywać wagi do masy
Bo moje królestwo jest raczej nie z tego ciała
I z wysokości twoich spojrzeń
Taki mam uzus, że rzeczywiście mnie nie ma
Więc kulę się w swój świat
Na nicość się bielę
I w zapamiętaniu czekam – Jam jest twój Sąd Ostateczny
Niespokojna jestem –
Bo święta jest wiele, a z rzeczy świętych
Twa rzecz najświętsza – dobrze to wiem
Dziś podniebieski zakon to nasz ślub
Lecz w końcu ja wyjdę na wierzch, gdy
Piąstką prochu cisną mnie w twój grób
SENTIMIENTO TRAGICO DE LA VIDA
(dla zmarłego przedwcześnie F. G. Lorci)
Niepisaną ścieżką rymu
Cyzelując każdy oddech
Milczysz
A ziemia wydaje kwiaty
Tu jest pies pogrzebany
Tuż obok Ciebie
Niezgody kości zostały rzucone
Między nas żyjących
A chociaż nie do końca martwych
A Ty
Jak gdyby nigdy nic
Miast pisać - chciałeś żyć
Czerwoną kredą wyryte czarne credo
Kiedy brakuje słowa
Czyn jest dla pieśni rymem
W żyjących języku nie ma tego
W czym mądrzejsza umarłych mowa
Żyć to odpowiedzialne imię
Bo "tak" jest wieczne
A "nie" trwa krótką chwilę
"Przywarłem do Ciebie,
jakbyś była mym krzyżem,
niech się w Tobie zagrzebię,
by być Ciebie najbliżej".
A ona plotła warkocze,
język trzymając na uwięzi.
"Ja się z Tobą nie droczę,
to Ty mnie więzisz".
Kara to, czy igraszka,
że Bóg zazdrosny o jej ciało,
język jej potrzaskał,
by ciało słowem się nie stało.
"Znad Golgoty Twej piersi
świat rozpoznaję na nowo -
Miast tych wszystkich wierszy,
rzeknij tylko Słowo".
Ich mokre prześcieradła
zachowają jakoby całun,
by nigdy nie przepadła
myśl podobna ciału.
"Przywarłem do Ciebie,
jak byś była mym krzyżem,
nic mi po niebie,
chcę być Ciebie najbliżej".
SALOME
Otworzyli odrzwia. Zastępy służby wpadły.
Jeden przez drugiego - to martwe grono,
Wina z tego nie będzie, lecz pić rad bym.
I oto: "Salome jest!" - obwieszczono.
Jej wzrok jak błysk słońca w ostrzu noża,
Pierś gore, ledwo mlekiem mamki wykarmiona,
To zmysłów zorza czarna - zdrady pożar -
Cała tutaj tańczy przede mną - cała ona!
W podbrzuszu uczułem kłucie - jakżem stary!
Za nic w świecie niech wrażenie nie ginie!
Martwe grono służby oblepiło filary,
Jak kruki czarne - jak sęp węszący padlinę.
"Jedną tylko prośbę mam, najwyższy panie,
Aby głowę przyniesiono Jana Chrzciciela,
Niech jego krew ofiarą dziś się stanie -
Dla ciebie - tyś Baal, Moloch - Święty Cielak!"
Wino to cierpkie, lecz nie czułem trucizny,
I jedno tchnienie starczyło za rozkaz:
"Na śmierć go!" - na sali rozległy się gwizdy
To był aplauz - a Salome ciągnęła swój pokaz
Smukła jej kibić - makiem zasiana cisza -
To anioł przyleciał i pod kolumną przysiadł.
Powieką mrugnęła. Kat jakby rozkaz słyszał:
I upadł miecz, który nad Janem wisiał.
Nic sobie z tego nie robi - Salome przepiękna,
Tłum martwy, kat, ni ja nawet myślę -
Wrażenie niech trwa, choć to teraz udręka,
Lecz nic to - wrażenie przeć zaraz pryśnie!
I ledwom sobie zdał sprawę z mej biedy,
Oto już idą i niosą księżyc srebrnej tacy,
Co mnie pełnią zawartości straszy i wtedy
Szepcę bezgłośnie do siebie i innych: "Biedacy!"
A jej płomienny taniec wciąż gore i gore!
I do ust wkłada wzięte z tacy krwawe grono -
Gdy do stóp mych niosą Janową głowę,
Piłat miał krew na rękach - ja mam duszę splamioną!
WISIELEC
Już chciałbyś zasnąć, lecz opadasz w sen jak strącony liść
Nie ma takiej siły nawet prawo grawitacji
Żeby powstrzymać perpetuum mobile naturalis
Pamiętam jak krawcowa powiedziała ci kiedyś
Że masz dwie nierówne nogi to jest lewą i prawą
A te słowa miały zaważyć na całym twoim życiu
Teraz dwie wskazówki zwieszone nisko
Lecz z trudem odczytujesz poprawnie godzinę
Bo nigdy nie miałeś czasu się tego nauczyć
Może być ledwie po pół do szóstej
Może być też prawie pół do siódmej
Lub dwie wskazówki wciąż kołyszą się w krąg
Wiesz już między początek a kres kładzie się cień
A rzeczywistości w rzeczywistości nie da się przeniknąć
Bo to materiał stanowczo nieprzemakalny
To też nie dłoń olbrzyma milsza niźli śnieg
Wysunięta w tę stronę by cię podtrzymać na duchu
Tutaj czas nie przecieka przez palce tutaj czasu nie ma
Tylko dwie wskazówki kołyszą się w krąg
Kiedyś tędy będą przechodzić twoje dzieci
I będą pytać z tarczą czy na tarczy wracasz
Co im wtedy powiesz a one i tak
Odpowiedzi będą szukać gdzie indziej
Właściwie to niewiele miałeś do powiedzenia
Albo powiedziałeś prawie wszystko
(tą różnicą zająłby się jakiś sąd
gdyby tylko ktokolwiek wziął cię na poważnie)
Bez różnicy jednak
Bo to oni postawią kropkę nad i tam gdzie twoja głowa