półokrągła przestrzeń

Poezja Filozofów

Na VI Polskim Zjeździe Filozoficznym (Toruń 1995) wśród imprez towarzyszących niezwykłym powodzeniem cieszyły się spotkania piszących poezję filozofów. Słabość filozofów do poezji to zresztą stara sprawa… Uważam więc, że stała publikacja twórczości poetyckiej filozofów na stronie Nowej Krytyki to dobry pomysł.

Każdy piszący wiersze filozof może od tej pory zwrócić się do nas o publikację jego utworów na naszej stronie. Będziemy zapraszać znanych filozofów-poetów w gości i namawiać, czasem dekonspirować tych, co swą twórczość poetycką skrywają.

Jedynym kryterium kwalifikacji będzie fakt poetyzowania przez filozofa, wszystko jedno czy dyplomowanego czy studenta. Do wysyłanych utworów prosimy załączać kilka słów o sobie, najlepiej w formie nadającej się bezpośrednio do publikacji. Serdecznie zapraszam.

Jerzy Kochan

15/02/2017

 

Anna Koszałka



Anna Koszałka jest absolwentką filozofii i prawa oraz doktorantką w
zakresie nauk o polityce na Uniwersytecie Gdańskim. Wraz z magazynem
"Poznaj Świat" i Kulturalnym Kolektywem UG organizuje festiwale etniczne
w Gdańsku, współpracuje z Centrum Studiów Azji Wschodniej UG oraz Radiem
Gdańsk. Od dawna identyfikuje w sobie powołanie do tego, by opisywać
poznawany świat. Jej istnienie jest rozpisane na słowa - swój prawdziwy,
najbardziej istotny sens uzyskuje bowiem w tożsamości doświadczenia i
jego werbalnego przekładu. Wyrazić niewyrażalne - ta myśl nieustannie
jej towarzyszy...





***

 półokrągła przestrzeń
 pomiędzy palcami
 twojej lewej stopy
 niczym zwierciadło
 odbija
 obraz daleki
 który pragnę ujrzeć
 lub
 bliski
 którego nie widzę



 przez palce twoich
 stóp
 przyglądam się
 światu
 wybiegam
 nie zamykając drzwi
 pozostają otwarte


 w półkoliste
 zagięcie
 wąskie na centymetr
 wnikam
 językiem

 milcząc

 a ty stawiasz
 pierwsze kroki



 kiedy zbliżasz
 palce
 zamyka się świat
 gaśnie
 obraz odbity
 lub wyobrażony
 i ja zaczynam
 szeptać
 językiem
 niezrozumiałym


 pomiędzy twoimi palcami
 u lewej stopy
 górskie siodło
 spójrz – trawa zakwita
 zieleni się
 łąka
 a na niej
 kwiaty
 odchylają
 swe kielichy
 ku szczytom
 wyżej
 jest już tylko niebo


 poprzez palce
 u twojej lewej stopy
 widzę czasem
 niewidzialne
 a gdy trwanie
 jest niewidzeniem
 to jest właśnie
 samotność
 i wtedy
 szept
 jest modlitwą
 oddaną przestrzeni
 której nie ma
 ginie ścieżka








***


 jak ze słownika
 miłosnej ontologii
 wykreślić słowo „my”?

 podzielić na sylaby?
 te
 zbliżać się będą ku sobie
 to znów oddalać
 w poruszeniach zmysłów
 odnajdywać się będą
 gdzieś
 kiedyś
 nigdy może
 na drodze do-
 lub
 szlaku donikąd


 a może też
 z nieba schodzić będą
 niczym anioły
 osobne
 zupełnie niepodobne
 symetrią zstępowania
 wskazując sens
 jedną z możliwych
 wykładni raju


 może więc
 rozmnożyć
 „my” w „ja” – „ty”
 z jednego stworzyć wiele
 ludzie pomyślą:
 „ona” – „on”
 świat staje się
 większy
 szerszy
 zapełniony
 i tylko ONI wiedzieć będą
 że ich spełnienie
 to ZNACZENIE
 jedna PRAWDA
 choć ścieżek mnogość
 anielskich
 i ciał
 pokus
 rozkoszy
 grzechów


 może więc
 usunąć w niebyt
 w milczenia otchłań
 strącić ciemną
 niechże to “my” niewygodne
 żyje w ciszy
 lub nie żyje wcale
 i nawet jeśli rozwijać się będzie dalej
 ot, podłe,
 wciąż połączone z rajem
 Ludzie pomyślą:
 “my” jest już bez znaczenia
 bez siły
 jeśli milczy


 a przecież
 nicość
 w lustrze egzystencji
 nabiera kształtu
 wypełnia treścią
 dojrzewa
 gdy pytamy
 bo pytając
 powołujemy do istnienia

 pozostawmy więc
 gry językowe – lingwistom
 głupcom – zabawy w uśmiercanie
 żyjmy
 symetrycznie
 istniejąc/nie istniejąc
 pytajmy
 bo któż o nas zapyta
 tak łatwo przecież
 od “my” przejść do “ja”-“ty”
 a spotkać się
 trudno
 powrócić






***

 i tylko gdy śpisz
 przemawiam
 do ciebie
 szeptem
 delikatniej
 bo nocą
 i w ciszy
 najczulej
 bo we śnie
 kocham cię
 jak długo trwają
 noc
 i sen
 od narodzin historii


 a
 kiedy budzisz się
 milknę
 poranek
 staje się mym głosem
 przyroda
 nie wymaga słów
 dlatego
 wybieram teraz
 deszcz
 lub niebo
 które deszcz wydaje
 burzę
 lub
 słońce po burzy
 wiatr
 a jakże -
 liście na wietrze
 one stają się mymi ustami



 niech cię pieszczą
 niech kołyszą
 niech bywają okrutne
 niech błądzą
 wsłuchaj się weń
 i poznaj
 kim jestem


 poprzez świat
 wołam do ciebie
 ze świata
 dobywam westchnienie
 w nim
 odnajdziesz
 moje samotne ciało
 i przypisaną mu
 duszę
 zagubioną
 w dziejach






 ***

skóra twoja jedwabista niczym powierzchnia mleka zastygła w przezroczystym naczyniu gładka jasna pozbawiona wzniesień wzgórków zagłębień kołyszę naczyniem płaska płaszczyzna faluje teraz przelewa płynnie kształtami z jednych przechodząc w drugie kołuje droga twoich przemian zależna od siły moich poruszeń z majestatyczną delikatnością trzymam cię w dłoniach zagrabiam każdy skrawek twego ciała przywieram do naczynia wargami spijam spragnionymi wąskim strumieniem przesączasz się przez półotwartą bramę ust mieszasz z oddechem płyniesz świetlistym szlakiem labiryntu organicznych tuneli i rozdroży przenikasz me biologiczne istnienie łagodnie drażniąc ścianki narządów karmię się tobą smakując pomału choć mdłego nijakiego smaku mleka nie znoszę wabisz mnie bliskością pamięcią o pierwotnym zespoleniu przywracasz wspomnienie czasu dawnego gdy nitką matczynych soków złączona z jej organizmem z obcością i odrębnością istnień oswajała mnie bezpieczna dźwięczna cisza miękkie kołysanie śpiew





 ***

 wytatuowałam swe imię
 na twoim ciele
 teraz
 jesteś określony
 a ja
 nienazwana
 i mogę być
 prawdziwie
 kimkolwiek -
 dziwką
 mniszką
 samotność
 obu
 jest
 bezimienna



 proszę więc
 wytatuuj swe imię
 na moim ciele
 określ
 stań się ścieżką
 chroń
 przed nicością
 bez znaczenia
 samotnością
 nienazwaną





***

 chwila przemieniona w trwanie
 zapach kawy przed świtem
 wąska mgiełka
 nad filiżanką
 o poranku
 niebo
 poprzecinane lotem
 jaskółek
 ustami przywieram
 do błękitu
 mlekiem i krwią
 ku rozrzedzonej żółci
 dojrzałą jesienią
 ostatni
 papieros późną nocą
 w ciemności nabrzmiałej
 zwątpieniem
 myśl złamana
 przed snem
 nad otwartą doliną życia
 rozpostartym
 trwanie przemienione w chwilę




 ***

 objawić światu
 siebie
 poprzez słowo
 wyostrzyć
 krawędzie myśli
 wypełnić treścią
 w słowie
 jak w zwierciadle
 przyjrzeć się rzeczywistości
 zakołysać człowieczeństwem
 wstrzymać ruch
 oswoić zmienność
 prześlizgnąć
 po powierzchni czasu





 ***

 na krawędzi
 pomiędzy
 tobą i mną
 dojrzewa świat






 ***

 niczym tkanina
 spowijasz me ciało
 przestrzenią przezroczystą
 wnikasz w poruszenia
 burzysz zmysły
 dojrzałą nocą
 człowieczeństwo
 strącasz
 w otchłań zwierzęcości
 łamiesz me aniele skrzydła
 i kiedy odchodzisz
 staję się
 barbarzyńcą
 w ogrodzie
 życia





 ***

 podajesz mi usta
 napiętą struną
 nocnych westchnień
 w szepcie słowa rosną
 potężnieją
 rozkoszy krople sączą się
 ciszą karmione
 zastygają
 w przestrzeni pomiędzy
 gdzie krawędzie ciał
 opór materii
 nieprzejednany
 tarcie
 nic więcej
 na przecięciu
 istnień
 tożsamości





 ***

 łączy nas
 miłość
 milcząca
 wypowiadana
 ciszą nocy
 zaklęta
 w kolory
 poranków
 ruchem warg
 zakreślająca
 szczyty rozpięte
 ponad codziennością





 ***

 egzystencję
 na słowo
 przełożyć
 w słowie
 rozciągnąć
 słowem
 ośmielić
 z zabawki
 w rękach boga
 w myślową fikcję
 odejść
 od przymusu istnienia
 w wolę tworzenia
 z racji bytu
 w prawo imaginacji
 ciężarem cielesności
 w lekkość ducha
 pełnią jestestwa
 w obojętność zmysłów
 Inność powołać
 wobec wiata
 nad światem
 rozpostrzeć
 w świecie
 zanurzyć
 przez świat
 ponieść
 słowem – sztandarem
 zmyśleniu
 nadać posmak realności





 ***

 na jesiennym szlaku
 gdy chrupot liści
 pod podeszwą
 poszum wiatru
 zmrok
 przekwitłego
 popołudnia


 mężczyzna
 pochylony
 z pięścią uniesioną
 wysoko
 ponad twarzą
 klęczącej kobiety
 wymuszający szacunek
 bólem
 zadanym ciału
 cierpieniem
 wystawionym
 na publiczny wgląd


 dźwięk
 uderzenia
 głucho
 przemyka
 wśród
 ulicznego audytorium


 kwiaciarki
 na pobliskim targu
 ściszają głos
 zbijają w grupkę
 pochylają
 głowy ku sobie
 szemrzą
 komentują
 posyłają
 wyraziste spojrzenia


 cichy lament
 kobiety
 łkanie
 prawie
 bezgłośne
 przekleństwo
 rzucone
 wobec
 świata i losu
 złorzeczenie
 ciszy i obojętności


 mężczyźni
 przy stoiskach
 handlujący książkami
 na rogu ulicy
 podnoszą wrzawę
 zachęcają do zakupu
 porcji literatury
 taniej
 bezcennej
 chropowate
 kartki szeleszczą
 na wietrze


 kobieta i mężczyzna
 odchodzą
 objęci wpół
 przygarbieni
 potrzebni sobie
 publicznie naznaczeni
 intymnością związku
 przeklinający
 ów
 chwilowy
 stygmat
 niechwilowy


 na drodze
 wyłożonej brukiem
 śliskiej deszczem
 w wąskim
 między budynkami
 przesmyku
 ot,
 drobny
 kryzys w miłości
 jesienny






 ***

 dziś
 gdy jesień w zimę
 się przeradza
 zwykłe
 ludzkie dzieje
 wyglądają z okien
 nieświadomym ruchem
 kolejny
 rozdział historii
 tworząc
 wolności
 nową jakość
 codzienną
 zrozumiałą





***
 najchętniej
 zatrzymałabym cię
 między swymi udami
 gdy mróz na zewnątrz
 szkli się srebrzyście
 dojrzałą nocą
 gdy
 pośladkami wypięty
 ku niebu
 na mym łonie
 usta składasz
 świat
 zgaszony
 kołysze ciszą
 senną
 skóra
 kochaniem
 lśni jeszcze
 połyskuje
 światłem jaśniejszym
 od gwiazd
 gdy
 twój cień w moim
 ginie
 oddech miesza
 z ciemnością
 gdy rozkosz
 przybiera kształt
 cielesny
 a my
 wciąż krążymy
 w przedświcie
 miłości/tożsamości





 ***
 między
 niebem płaskim
 po horyzont
 i
 ziemią
 najeżoną
 ostrzem szczytów
 pnę się po drabinie
 do raju
 na ścianie
 natury



 i biorę ją
 w zuchwałości
 niewinna
 w radosnym
 uniesieniu
 nieświadoma
 wspinam się
 wciąż wyżej
 i wyżej
 niczym dziecko
 złaknione kolan
 matki



 poruszam się
 wytrwale
 ku wolności
 na krawędzi świata
 gdy wszystko
 kim jestem
 wyryte w skale
 pod palcami
 i w promieniach
 jaśniejących
 na powierzchni



 oddaje mi się
 kawałek po kawałku
 dobieram się do niej
 w szalonym
 pragnieniu
 by się w przestrzeni
 zanurzyć
 bezkresom oddać
 zakochać

 i modlę się
 by mi łaskawą była
 by wraz z wolnością
 dała ocalenie







 ***

 oczy twoje
 usta twoje
 dłonie
 uśmiech
 przed snem
 jeszcze tylko kilka słów
 pocałunków
 jeszcze kilka minut
 ciepłych myśli
 gdy
 poza nami
 świat ginie mgliście
 gdy
 nowe poranki
 nocą
 wyśnione
 czekają za progiem
 śpij, kochany,
 śnij jasno
 srebrzyście
 oczy twoje
 usta twoje
 dłonie
 uśmiechem
 powitam
 pocałunkiem
 myślą
 snem minionym
 każdym dniem




 ***

 mieliśmy przywieźć złoto
 opalone słońcem i wolnością
 skarbiec dojrzewających wspomnień
 kobierce uczuć przeżytych
 żywą zieleń buszu
 i śpiew pustyni
 dzbany wypełnione zaklęciami

 miast złota
 w zaciśniętej garści -
 gąbka nasączona
 krwią powszednią
 czasem przebrzmiałym
 wojną bez początku i końca
 niedojrzałością
 która zewsząd spogląda
 na nas
 uśmiechając niewinnie

 a świat
 rozmiarów dziecięcej zabawki
 wciąż kusi nas
 i przyzywa
 lasem pachnącym wilgocią
 łąką
 szumiącą dojrzałym zbożem
 gdy pod niebem
 ciała łączymy
 w nicość
 pamięć strącając





 ***

 gdyby rozpoznać
 świat uczuć
 wieczoru
 miesiąca
 który mija

 ten świat
 byłby
 cierpiącym






 ***

 słowa zaklęte
 w krople atramentu
 przemykają
 ruchem kolistym
 wiecznego powrotu
 giną w czasie
 światu wydane
 trwałością przemijania

 słowa sączą się
 wciąż rosną
 potężnieją
 pod spojrzeniem
 posłanym spod
 półprzymkniętych powiek
 rodzą na nowo
 powołane do istnienia
 wobec nietrwania
 bezwieku

 w czas
 uderzam nagością
 ciała
 kruchością
 uczuć
 mocą
 myśli
 nieśmiertelność toczę
 z kroplą atramentu





 ***

 jeśli jesteś
 pozostań
 już cię czuję
 kołyszę
 już dotykam
 tulę
 kocham
 chociaż nie wiem jeszcze
 jak

 jeśli jesteś
 spraw bym poczuła pełniej
 rozjaśnij samotność istnienia
 nie oddalaj mądrego skupienia
 chcę nadal wsłuchiwać się w świat

 jeśli jesteś
 bądź jeszcze
 niech czuję to dłużej
 dopóki życie mi się nie znuży
 będę czułą matką

 jeśli jesteś
 trwaj we mnie
 zakocham się w tobie
 miłością nieznaną
 będę tobie matką oddaną
 będę tą która zawsze czeka

 jeśli cię nie ma
 jeśli nie ma
 jeśli
 nie ma





 ***

 na samotnej drodze
 ku spełnieniu
 umiem cierpieć
 umierać
 tysiące razy
 znikać
 odchodzić
 błądzić
 i zmartwychwstawać
 po tysiąckroć
 umiem najpełniej i najpiękniej





 ***

 kiedy świt nadejdzie
 i rosa zacznie się szklić
 miłość z nocą
 w zapomnienie przejdzie
 i tylko chwilę jeszcze
 będę o niej śnić
 słońca promienie
 pod stopami świat
 pozostaną tylko jasne cienie
 i po kilku kroplach
 łzawy ciemny ślad



 noc nadeszła
 piękna i bolesna
 okryta jedwabiem snu
 obok jesień przeszła
 i miłość bezimienna
 jak ta noc kamienna
 pachnąca lekko
 tęsknota wzeszła z nocą
 i lęk
 jutro te myśli
 ze słońcem się splączą
 i pozostanie tylko gniew



 już świt
 ze świtem dzień powraca
 w pokoju te kilka chwil
 księżyca złota taca
 odrobina żalu
 i czyjeś siwe włosy
 smakuję dzień pomału
 aby snu nie spłoszyć
 już świt
 ze świtem słońce
 wschodzi
 na mojej jasnej łące
 cień twój czasem błądzi
 słyszę tam
 ciszę muzykę i śpiew
 przy tobie czując
 tylko gniew



 i tylko serca drżenie
 zostało
 choć coś jeszcze wołało
 tak
 to niespełnienie
 i moje smutne ciało
 cichy śpiew






 ***

 kiedy będę gotowa
 by odejść
 pozostań przy mnie przez chwilę
 niech ostatni raz cię poczuję
 stępionymi zmysłami
 okryj me zmęczone ciało pieszczotami
 utul delikatnie
 senną już
 lecz oddychającą jeszcze
 stań się mym ostatnim tchnieniem
 cieniem kobiety oddanej wieczności
 bądź mym cichym westchnieniem
 śladem kochania
 bądź znamieniem mego powołania
 ofiarą młodości
 ciała mego żywiołowości
 nie pozwól otoczyć niepamięcią






 ***

 zaklinam
 myśl w ciszę
 kiedy noc szeleści
 dźwiękami
 w tych chwilach
 właśnie
 tęsknię
 najmocniej
 bo przy tobie
 słyszę
 zboża dojrzewanie
 kołysanie traw
 sen
 który czeka u progu
 aż
 ostatnie
 z westchnień
 spocznie na ustach
 rozkoszą






 ***

 w cnocie i w grzechu my, embriony, byliśmy niewinni (Witold Gombrowicz) 


 o zmroku
 wkraczamy w epokę
 dziecięctwa
 swawolimy niewinnie
 bawiąc się ciałami
 duszami
 światem
 obnażeni ciemnością
 ośmieleni samotnością
 anielskim szlakiem
 wzlatujemy ku niebu
 bezwstydni szczęściem
 rozgrzeszeni
 miłosną cnotą
 w beztrosce trwania
 odnajdujemy się zmysłami
 instynktem
 co nas ku sobie zagarnia



 o świcie
 na nowo stajemy się dorośli
 odzyskujemy własne ciała
 dzielimy dusze
 przywracamy porządek światu
 zagubieni w ludzkim chaosie
 dojrzałością
 uderzamy
 w nieznośną lekkość bytu
 utraconą
 w zmyśleniu
 rajskiego bezwieku
 w pozorach
 bezczasu
 dziewiczej metafizyki






 ***


 w tych chwilach
 odleglejszy
 jesteś
 niż smak poziomek
 i
 ciepła dłoń ojca
 złożona
 na policzkach
 od łez
 napuchniętych
 rumianych

 twoje dłonie
 oparte
 na mojej
 skórze
 smakują
 imbirowym kłamstwem
 drażnią
 nozdrza

 dzieciństwo
 wabi zmysłowością
 dorosłość
 przeraża
 wiedzą
 o zmysłach
 nabrzmiała