Szept losu

Poezja Filozofów

Na VI Polskim Zjeździe Filozoficznym (Toruń 1995) wśród imprez towarzyszących niezwykłym powodzeniem cieszyły się spotkania piszących poezję filozofów. Słabość filozofów do poezji to zresztą stara sprawa… Uważam więc, że stała publikacja twórczości poetyckiej filozofów na stronie Nowej Krytyki to dobry pomysł.

Każdy piszący wiersze filozof może od tej pory zwrócić się do nas o publikację jego utworów na naszej stronie. Będziemy zapraszać znanych filozofów-poetów w gości i namawiać, czasem dekonspirować tych, co swą twórczość poetycką skrywają.

Jedynym kryterium kwalifikacji będzie fakt poetyzowania przez filozofa, wszystko jedno czy dyplomowanego czy studenta. Do wysyłanych utworów prosimy załączać kilka słów o sobie, najlepiej w formie nadającej się bezpośrednio do publikacji. Serdecznie zapraszam.

Jerzy Kochan

15/02/2017
Jan Kurowicki

Szepty i głosy



Szept losu


 Gdziekolwiek jesteś, jesteś w centrum świata.
 I każda drobina kurzu na twoich butach, łza i pot.
 Wszystko jedno, co się dzieje, jaka jest
 Pogoda, pora roku, dzień, czy godzina, trwasz
 W centrum świata. Zdziwiony, że nic z tego nie wynika.
 I własną obcością wobec siebie szarzysz się
 We własnej twarzy pomiędzy rzeczami wyobraźni.
 Czasami myślisz sobie nie wiadomo co.
 Na przykład: że to ty je stworzyłeś, ale
 Wyprowadzają cię z błędu inne obcości,
 Mijające ciebie jak katar, czy spojrzenie psa.
 I tak przez całą codzienność, która jest twoją
 Jedyną, wierną nieśmiertelnością:
 Tylko przechodzisz z centrum do centrum świata.
 I każda drobina na twoich butach, łza i pot.





Zepsuta bajka

 1.
 Rozrzucona pościel, światło sączące się przez żaluzje,
 Kurz, tlące się ciepło wokół;
 Na półce figurka Lenina z czerwonym krawatem,
 Która dotrwała do tego poranka wraz z książkami
 I bezładem pamięci tego, co jest i nie jest;
 Grafiki gruźlicy Gielniaka na ścianie,
 Butelki po piwie, uschła garść paproci w wazonie
 I poduszka powietrza tuż pod czaszką
 Miękko oplatająca mózg,
 Jakby ciągle trwała obecność pustki snu.

 To i tym podobne jest mną naprzeciw świata,
 W którym wciąż tli się Chrystus i głód;
 Reklamy, pokazujące, że wszystko jest baśnią;
 Zabijani, zmartwiałe ze strachu kobiety i dzieci,
 Politycy, dziennikarze, taplający się w gównie
 Komunałów, narkomani i alkoholicy,
 Robotnicy targujący się o cenę siły roboczej
 Bez żadnej już nadziei na inny byt;
 Działkowcy, dziewczęta, oczekujące na urodę,
 Głupi listopad, który zaczął zimę.

 Oddycham równomiernie i piszę ten wiersz;
 Bawię się zapalniczką, oglądam swe ręce.
 I nigdzie tu miejsca dla dobrej metafory
 O tym wszystkim i o pięknym pożarze świata,
 Który przyniósłby sens.

 2.
 Każdy dzień zaczynam od niewiedzy.
 Gdy już wiem - żyje we mnie pusty sen.
 Budzę się i znowu idę w niewiedzę.
 I tak przeszedłem prawie całe życie,
 Ale nie wiem, co przeszedłem.
 Życie też nie wie, choć każdy dzień
 Drapie żyletką moją pamięć.

 Właśnie się zbudziłem snem zroszony i potem.
 Znowu zaczął się dzień każdy.

 Śmierć zdrapuje szybko zadrapania.
 Ubieram się w nagość niewiedzy.
 Obok - puste koszulki snu.

 I to - niestety - jest normalność

 3.
 Patrzę wokół i myślę: skąd to się wszystko wzięło:
 Rzeczy, życie, blask dnia, zmarszczki na mojej twarzy.
 Mój wiek nie ma pamięci i pewności.
 Poddaje się konkretom: wody, ognia, powietrza i głodu.
 Aby trwać, wciąż wybiera przechadzki mimo sumienia.
 Ból, śmiech i zapaści w siebie i tylko trwa.
 Skądś to się wszystko wzięło, myślę, i
 Pamięć wypluwa mnie w świat, jak resztki jedzenia.
 Pamięć której nie ma.

 4.
 Zamykają się za mną drzwi epoki
 I wychodzę w słońce.
 Dawni, bardzo dawni ludzie
 Uważali, że jest radosnym bogiem.
 I coś z tego przetrwało do dziś

 Zostały za mną kominy fabryk,
 Wszechmoc giełdy i banków,
 Przemówienia polityków,
 Arcydzieła Picassa i Manna, samoloty,
 Mądrość ludzkości, stwarzająca
 Każdego dnia głupotę jednostek.

 Zamykają się drzwi, mrużę oczy i czuję
 Ból przekrzywionego krzyża.
 Nie mam przeszłości ani przyszłości;
 Rodziców, boga, złota,
 Tylko duszę jako więzienie ciała.

 Myśl o bardzo, bardzo dawnych ludziach
 Czerni się pustką w jasnej metaforze,
 Skrzypi głodem

 5.
 W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego,
 Które było Słowem. Stworzyłem się z niego,
 Jak stwarza się oset w kojących łanach pozoru,
 Sprzeciw wobec zgody bezradnych.

 I stało się to, co się stało, a właściwie niewiele:
 Kula świata nadal toczyła się w łożysku sprzeczności,
 Dłoń łączyła się z dłonią, zaciskała w pięść,
 Albo w węzeł na sznurze wisielczym.

 I tylko nędza stała się bardziej siebie świadoma;
 Poślubiła ironię w wianku z kwiatów ostu, aby
 Działo się umieranie nie za swoją sprawę,
 Za to w imię Słowa.

 W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego,
 Którego się nie wyrzekłem i nie wyrzekam; w imię
 Słowa, co jest ciałem, bytem, truchłem i obrazem,
 Przesłanką i wnioskiem, wieczystym zaprzeczeniem
 I afirmacją, budzę się w ten poranek i...

 6.
 ...Nie mogę uwierzyć, że świetlana przyszłość jest
 Zaledwie świetlikiem, który wyrasta na trupach;
 Żyje ich rozkładem, przemianą, i nie jest gwiazdą,
 A małą muszką o fosforyzującym podbrzuszu.

 Nie chcę uwierzyć i zamykam oczy,
 A tam migają świetlne plamy podcięte czernią.

 Otwieram więc oczy i wygrywa
 Czerwone na tle czerni i zieleni,
 Ale tylko na chwilę, bo właśnie umiera i
 Świetlik unosi się w powietrzu nocy.

 Moja wola jest pustą obecnością

 7.
 Umówmy się więc, że jeszcze żyję,
 Przynajmniej jak ten pokój, który
 Zamyka mnie w świecie, jak świątynia wiarę
 Że czasem rusza się coś w wyobraźni,
 Jakby szarość jadła szarość.
 Że czasem język międli pokarm,
 Ślina zamienia się w wino, a chleb w ciało.
 Że czasem przyzwoicie trzeźwy umysł
 Nie wytrzymuje, jakby mogło to coś zmienić.
 I bawi się białymi myszkami sacrum,
 Odróżniając treść od formy,
 Futerko od flaków,
 Ale tylko na niby.

 Umówmy się, że wiem, co było dawniej i czekam,
 Bo czekanie jest w umowie o moim człowieczeństwie,
 Przekomarzając się z wciąż spóźnionym ja;
 I że bywa ono białą ścianą z jego czcigodności,
 Pod którą stoją schodzone buty,
 Ubranie, zrzucone z nagości i
 Dobre intencje, które prześwitują

 Umówmy się jednak, że żyję;
 Przynajmniej jak ten pokój, który
 Zastępuje naturę, gdzie nic nie jest na niby.

 Tyle mi bowiem zostało
 Między sobą i sobą.







Szept p. Śmierci


 Trwam przy tobie,
 Abyś nie trzymał się samego siebie.
 I wszystkiego, co jest tobą: twych rozterek,
 Spraw ważnych, przeszkód i zamiarów.
 One i ty to jedno.
 Kiedy więc zgaszę ciebie i one
 Przestaną tlić się niepokojem, zniechęceniem,
 Radością, czy złem.
 Zobojętnieją w naturę.
 Bo czy kamień ma jakieś sprawy
 I odcięty paznokieć?
 Czy są sprawy minerałów?
 Kolorów tęczy?
 Powietrza?
 Kiedy mnie więc z tobą nie ma,
 A tylko źrenice twoje rozszerzają się
 Na wieść o możliwej mojej obecności,
 Przyjmij dystans, którym cię obdarzam.
 I otul się nim jak ręcznikiem po kąpieli.
 Nie drżyj
 Przed ślepą zawartością losu.
 I nie ode mnie się odsuń,
 Lecz od siebie.






Było, jest, będzie

 Jak długo trzeba żyć
 Żeby zapamiętać?

 Rok 1945, w miasteczku Nysa
 Radzieccy ustawili czołgi

 W rynku i rozstrzelali dom po domu:
 Renesans, trochę klasycyzmu, barok

 Nagromadzone przez wieki.

 Nie było mnie przy tym. Srałem jako
 Niemowlak w pieluchy.

 Podobno oni robili to też i w innych
 Niemieckich miasteczkach,
 Które potem zdarzyły się Polakom.

 Jestem po ich stronie.

 Jestem barbarzyńcą, którego ominęła
 amor intelectualis:

 Piękno, nawet drobiazgu,
 Gdy snuje się ono w

 Aureoli losu

 A przecież zostałem wykształcony,
 Wiele też myślałem
 I nic.

 Jak długo trzeba żyć, żeby zapamiętać i
 Przejść ponad własne wewnętrzne

 Barbarzyństwo tych we mnie
 Strzelających z powodu upodlenia,
 Które się moim stało ciałem?





Modlitwa B 16 przed wizytą w Oświęcimiu 

 Jutro stanę Panie przed ścianą straceń
 W oświęcimskim lagrze.
 I dzięki Ci za to, że tego dnia dożyłem
 Służąc Tobie.

 Właściwie już dawno powinienem zamilknąć,
 Bo nie szczędziłeś mi wiedzy i doświadczeń.
 Ale jeżeli dzisiaj nawet słowo „powinien”
 Samo siebie pyta o uzasadnienie,
 Powiem, że jest ono tylko
 Niemym drogowskazem, do którego
 Dotarłem.

 Więc się modlę do Ciebie i jutro,
 Zgodnie ze sztuką retoryki,
 Mówił będę o Twoim cierpieniu,
 Pięknie i dobrze,
 Bo to mnie też koi.

 Jednak dreszcz przechodzi mi po plecach
 Na myśl, że mogłem przyjść na świat,
 Na przykład pięć albo dziesięć lat wcześniej,
 Niż się to za Twoją wolą stało.

 Wtedy mogłem być tu żołnierzem
 I pilnować pociągów wiozących ludzi do gazu, na
 Medyczne eksperymenty, konanie z głodu i strachu,
 Albo zostać obozowym strażnikiem,
 Bezsilnie patrzeć na to i
 Strzelać do uciekinierów.

 Znasz mnie Panie i wiesz, że robiłbym to
 I inne rzeczy skrupulatnie i dokładnie,
 Jak wykonuję teraz dla Ciebie
 święte urzędowanie.

 Nie ma bowiem i nigdy nie było we mnie
 Odwagi dezertera.

 Więc w przeddzień wystąpienia
 Przed ścianą straceń,
 Dziękuję Ci, żeś pozwolił mi
 Tak się urodzić, że na koniec wojny
 Byłem tylko dobrym i lojalnym członkiem
 Hitlerjugend, aby nie pomyślano.

 Wznosiłem jeno ramię, by pozdrowić wodza,
 A nie karabin do ruchomych celów w pasiakach.
 Śpiewałem patriotyczne piosenki,
 Kryłem w schronie przed bombami aliantów,
 Uciekając w modlitwie pod
 Twoją obronę.

 I oto tu jestem i zanoszę się w modłach
 O przychylne przyjęcie mego wystąpienia,
 Bo poskąpiłeś mi Panie łaski, bym w one czasy,
 Jak mój poprzednik, urodził się w narodzie podbitym.

 Daj mi więc powiedzieć gładko to, co
 Nie powinno przejść przez gardło.




Modlitwa B16 po wizycie w Brzezince

 Słodko brzmiała żydowska muzyka
 Na śladach lagru w Brzezince.
 Słodka była woń trupów, którą
 Dawno zamknąłeś Panie w
 Skorupie wieczności, zakopanej
 Na Twych nieskończonych pastwiskach.

 Potępiłem więc głosem drżącym
 Zbrodniarzy, co uwiedli naród niemiecki
 Nadzieją wielkości.
 I nic się nie zdarzyło, a wszystko stało:
 Aura, światło, tłumy, dźwięki harfy i skrzypiec,
 I ja uniwersalny, jak Twój Kościół, w którym
 Nawet Salomon
 Pustki z pustego nie naleje.

 Bo nie byłem tu Niemcem, który musi
 Kajać się za winy uwiedzionego narodu.
 Moja bowiem tożsamość jest tylko i wyłącznie
 oddechem w Twoim świetle wiekuistym.
 Nicość zrównuje się w nim z bytem,
 A on pełen Ciebie!

 Nie trzeba więc mi było umywać rąk, choć
 Moje ciało i szaty pokrył kurz tej ziemi.
 Zrosił go jednak niejeden przelotny deszcz,
 Wysuszyło przypadkowe słońce, lecz
 Niezmienna moja czystość
 W Tobie.

 Przyjmij tedy jako ofiarę moje ludzkie, starcze
 Zmęczenie tym ceremoniałem,
 Bo czekają mnie ważniejsze sprawy: nadmiar
 Trupów od lokalnych wojen, koterie w Watykanie,
 Kłopoty z bilansem i troska o wizerunek w mediach.
 No i te kłopoty mojego wieku. Ześlij więc sen słodki.
 I opuść choć cień na prawdy, które wciąż
 Krwią pulsują.

 Amen.





Modlitwa litościwego serca

 Gdybym mógł być Judaszem - sprzedałbym Jezusa bez wahania.
 Trzydzieści srebrników to niezły pieniądz: na dzisiejsze _ wyjdzie
 Może z 3000 euro. Duży pieniądz: pewnie około 13000 zł.
 Mógłbym postawić za to pomnik Julianowi Przybosiowi, bo jego
 Mogiła się rozpada, albo wyremontować schronisko
 Dla bezdomnych św. Alberta we Wrocławiu.

 Mógłbym ufundować stypendium dla chłopca np. z miasteczka
 Świebodzin, bo zdolny on, ale ma dwie lewe ręce. Może stanie się
 Filozofem albo poetą? Bez tej forsy - na pewno nieudacznikiem i
 Jego życie rozpłynie się w marazmie na chodnikach miasteczka.
 Mógłbym też je dać na mieszkanie młodej dziewczynie, która ma
 Dziecko nie wiadomo z kim. I sprzedaje się za 30 zł. na poboczu szosy.

 Jezu Chryste! Ile dobrego można za te pieniądze dokonać!
 Rozumiesz to, boś bogiem miłości.
 Wiem, że rolę Judasza wypełniło przeznaczenie, ale cóż ci szkodzi?
 Też kocham ludzi. Nieźle mi się wiedzie, choć to nie niebo,
 Które obaj chcemy przychylić.






Święty 2003 r.

 Umartwiony piwem, wódką, winem
 Mój bliźni zanurza się w godziny poranka.
 Myśl jego błąka się między słońcem
 i bóstwami ziemi, które żyją w kubłach
 Na śmieci. Wśród nich bezdomni aniołowie
 Pochylają głowy i budują ład świata
 Ze złomu, makulatury i łachów.

 Godziny poranka odsuwają się od
 Niego, jak raj wczorajszych kieliszków.
 Unosi więc ku niebu obrzękłą twarz i
 Modli dygotem zapoconych rąk
 Do bóstw tak, jak i on, zdegradowanych.

 Bóstwa przecudną swą wonią zalecają
 Mu dalszą pokutę. Wskazują na
 Aniołów, jakżeż bliskich mu w łaknieniu.








Bezwymiar iluzji

 Gdy pielgrzymka idzie do
 Częstochowskiej Matki Boskiej,
 To nie do obrazu, lecz Jej Samej, która
 Czerni się wśród zaduchu, śpiewu, organów,
 Smrodu niedomytych ciał i spalonej stearyny;
 Czyni cuda potwierdzone przez wota i
 Henryka Sienkiewicza,
 Bo jemu naprawdę udał się cud
 Jej obrony.

 Ale gdy Ty - Jerzy Olek - idziesz
 Przez bezwymiar iluzji,
 Nawet nie niesie ciebie twoje ciało;
 Nie modlisz się, nie jesteś spragniony,
 A cud tylko się śni, jako udana fotografia.

 Linie proste i krzywe poza tobą
 Mienią się barwami powidoków,
 Tak samo kwadrat, sześcian,
 Dzięki aparatom do zdjęciowania i
 Boskiej doskonałości komputerów.

 Pielgrzymujący są z Matką Boską,
 Ty - z suchym łkaniem sensu
 Poza nimi i migotaniem narodowej duszy,
 Która wciąż kwili światłem wiekuistym.

 Taki już los pozbawionych korzeni;
 Jesteś ich kikutem w bezwymiarze iluzji.

 I ja z tobą.
 Choć nic nie usprawiedliwia nas obu:
 Higienicznych, sterylnych, jak
 Układy linii w wyobraźni.

 Ani nic nie gani.







Wielkanoc jednej nocy

 Zmartwychwstało wiele Twoich figur Panie
 W niezliczonych kościołach. Były niesione w
 Rezurekcję, pod baldachimem, w śpiewaniu,
 Zapowiadającym śniadanie i alkohol.

 Niektóre Twe podobizny wyrzezane były pięknie,
 Inne z gipsu, olejno malowane, inne plastikowe.
 Pieśni się tylko powtarzały, jakby
 Świat z Tobą marzył o niezmienności trwania.

 A Ty gdzie wtedy byłeś? Możeś leżał
 Od wieczności pijany? I w majaki Twego
 Delirium wchodziły ewangeliczne niewiasty,
 Pozdrawiały, całowały Twoje szaty białe i
 u stóp składały świeży, wonny chleb i wino?

 Naprawdę wierzę w boską nieskończoność Twego
 Przełyku, w Twój kałdun, w wielką moc wypróżniania;
 Także w cud kroplówki z glukozą, ale to nie ratunek
 Na katza zgryzoty i gorycze nadziei. Oto sacrum dzisiaj
 To tylko blask telewizorów. Przybywa bezdomnych,
 Głodnych, bezrobotnych; wielkie słowo Wolność i
 Największe Miłość szarzeją w kadzidłach i w śpiewie,
 Gdy swe delirium zmieniasz w rytuał rezurekcji.

 Prosiłem starą kobietę, by zadzwoniła do Ciebie jak do syna,
 Ale machnęła tylko ręką, bo nie umie czekać na połączenie
 Wśród nieskończonych sygnałów telefonu. Tym bardziej
 Że potrafi wykręcać jedynie zera Twych łez, a rezurekcyjne
 Dzwony to jeno: Bim - bom, bim - bom, bim – bom.
 Dałem więc jej ugotowane jajko i chustkę na głowę, choć
 To zupełnie bez sensu, bo nie chciała się do niej zniżyć
 Nawet jedna podobizna Twego zmartwychwstawania.

 Gdy się tedy ockniesz – pozostań figurą
 Wśród baranków swoich. Beknij na zdrowie i
 Bóg z Tobą. Bim – bom, bim – bom, bim – bom.





Martwa natura

 Bóg stworzył miasteczko Zieloną Górę, aby
 Było ono martwą naturą. Nie czymś pozbawionym
 Rodzenia się, umierania, szwindli, zbrodni i innych
 Dupereli.

 Przez wieki oto spoglądał z wysokości na różnych pacykarzy
 I prześlepiał ich dzieła w łaskawej obojętności swej pełni.
 Były wprawdzie czasy, ale minęły one dawno,
 kiedy życzył, by jego tylko za artystę uważano,
 Zaś całe dzieło stworzenia miano za arcydzieło, a ludzie,
 W nędzy swych umiejętności, mieli je naśladować.

 Niejeden skryba średniowieczny wpisywał to w
 Filozoficzne i teologiczne traktaty. Niejeden kaznodzieja
 Z ambony o tym obowiązku przypominał, i groził ogniem
 Piekielnym za odstępstwo od naśladowania.

 Gdy wszakże nieskończoność rozszerzyła się do wymiarów,
 Których żadna wyobraźnia nie jest zdolna ogarnąć,
 Bóg zaś znalazł się na najbardziej nieuchwytnym jej krańcu,
 Pozbył się ambicji, godnych - co najwyżej - aniołów czy człowieka.
 I nic go nie mogło wyrwać z radosnej i czystej pustki trwania,
 Której spokój i cisza przelewały próżne w realne i realne w możliwe.

 Ale pewnego razu czymś został poruszony.
 Może był to słoneczny promień, który pobiegł za daleko,
 Woń akacjowych kwiatów albo zapach sosnowych igieł.
 I na moment został wyrwany ze swej obojętności.
 Spojrzał oto w dół i ujrzał teren pofałdowany, lesisty
 Z łysinami pól i ugorów, na nim zaś miasteczko,
 Ani wielkie ani małe, ani piękne ani brzydkie,
 Ani spokojne, ani wzburzone.

 Tu nie zaczynała i nie kończyła żadna rewolucja.
 Tu też nie zdarzył się początek socjalizmu, ani nie
 zaczął się kapitalizm. Nic od niego nie zależało,
 Czyli zależało nic konkretów i wartości.

 Wprawdzie długo, bo jeszcze dwieście trzydzieści lat temu,
 Palono tu na stosach czarownice. Cóż w tym wszakże dziwnego?
 Jeśli bowiem gdzie indziej proceder ten spadł
 Do umysłowej nicości, tu dopiero wykluwała się ona.
 Najśmielsze idee zaś zawsze rozpływały się
 w gadulstwie, lub natychmiast zapominane były
 Jak przypadkowy kamień na polnej drodze. Trwała
 Spokojna senność przemijania i powrotów, jakby
 Wszystko to zaplanował Eklezjasta.

 Miasteczko ma zabytkowy ryneczek z ratuszem,
 Jakieś fabryki, kilka kościołów, deptak wysadzony drzewami,
 A reszta składa się z zieleni, ozdobnych, dawnych willi,
 Banalnych domków z ogródkami i mieszkalnych pudełek do spania.
 Handluje się tu, pracuje, żeni, rozwodzi, rodzi
 dzieci lub robi skrobanki. Nic więc tak szczególnego,
 Że aż warto było to zatrzymać na uwięzi sztuki.
 Jednakże miasteczko ogarnięte jest trwaniem,
 A w nie wpisana była i jest niezmienność,
 Unosząca się nad nim jak dal nieobecności, zmieniająca
 Nawet lot komara w przejaw istnienia niebytu.

 I to zdało się Bogu tak urokliwe, że zapragnął, by
 Trwało ono w tej postaci wiecznie. Tchnął w nie ducha i
 Zielona Góra stała się martwą naturą.
 Dzień tu wprawdzie następuje po nocy, chmury
 Zasłaniają lub odsłaniają słońce czy księżyc i gwiazdy,
 Padają deszcze albo praży upał, wieją i ustają wiać wiatry.
 A przez to płynie czas, z którego jednak Zielona Góra została
 Wyłączona jako najprawdziwsze z prawdziwych dzieł sztuki.

 Wszystko tu bowiem jest konkretne, zarazem jakby
 Oddalone od namacalności. To, co pojawia się
 Czyni to mimochodem, bez wysiłku, w samej grze porównań
 W umyśle Stworzyciela. Co wcale nie jest jednak takie dobre.
 Choćby dlatego, że jedna martwa natura w galerii wszechświata
 To stanowczo za mało. Pomijam już, że nie wiadomo, kto,
 Gdzie i kiedy zechce zająć się jej konserwacją,
 I komu przypadnie rola kustosza, bo
 Bóg o tym zapomniał.

 Wiem coś o tym, bo przecież tu trwam i czuję konsekwencje
 Braku rozwiązania tych spraw. Właśnie miałem życia tu
 Dosyć, i chciałem się powiesić. Ale Pan Bóg
 Wymazał wszystkie miejsca, w które mogłem
 Wbić hak na sznur. Sznur zresztą też okazał się
 Skrętem z pajęczynowych intencji.

 I tak oto istnieję wpisany w całość obrazu.
 Martwa natura w martwej naturze.






Mgnienia



Przypowieść

 Bawiliśmy się w Indian. Mieliśmy wszystko:
 Przepaski z piórami, łuki, strzały, kolorowe farbki
 Do pomalowania twarzy na barwy wojenne.

 Chcieliśmy wygnać Blade Twarze z zagrabionych
 Prerii, pozbawić tchu Żelazne Konie, pędzące
 po torach, i przy ognisku zapalić
 Fajkę pokoju z braćmi z innych plemion.

 Brakowało nam tylko wodza, a chciał być nim
 Każdy z nas. Nie wiedzieliśmy, jak go wybrać,
 Więc wpadliśmy na pomysł, żeby to rozstrzygnąć
 Przez losowanie.

 Padło na mnie. Byłem drobny, słaby i nieśmiały.
 Wszyscy osłupieli. Najambitniejsi wśród nas
 Wojownicy zacisnęli tylko wargi.
I nasze plemię rozproszyło się, a ja dostałem
 Kilka kopów.

 Loteria nie niesie charyzmy.






Troska

 Budzę się z piaskiem w głowie.
 Zasypiam z piaskiem pod powiekami.
 Budzę się, zasypiam, budzę i tak
 W kółko.

 Piaskowy ze mnie człowiek
 W sypkim piasku troski.

 Wsiąka weń krew i mocz
 Rozkłada się serce, wątroba,
 Nerki. Czuję w sztywniejących kościach
 Resztki ciepła po pradawnej matce.

 Od samego rana aż po noc
 Do otwartych oczu wpada
 Piaskowe ziarenko po ziarenku.

 Matka uśmiecha się
 Współczująco całą pełnią Ziemi
 I też trwa pod powiekami.





Obrazek rodzajowy 

 Żółte kwiaty podbiału
 na wiosennych gruzach:
 stopy słońca w pobliżu
 moich przemoczonych butów.

 Co jeszcze, co jeszcze
 Wybuchnie w wyobraźni
 I oślepi usta?

 Idę głodny, bo strawa
 Dawno we mnie zmarła.
 Zabiła pożądanie.

 Depczę kwiaty i słońce
 Gaśnie na mych butach.

 Szeleszczą zasuszone
 Imiona dawnych bogów
 Po przebrzmiałych wojnach.

 Głupio i żółto
 Żółto i głupio.








Usiłując pogodzić się z rytmem świata

 Pociąg przewiózł mnie z dworca na dworzec.
 Od ludzi w pośpiechu biegnących do tych, którzy,
 Zdążając przez perony, szli do otchłani wyjścia,
 Otoczeni tylko rytmem wybijanym własnymi nogami.

 Spiker zapowiadał odjazdy i przyjazdy.
 Senność spajała pory doby.
 Buty ugniatały. Palce zlepione były potem.

 Pomyślałem o mych nadrzewnych przodkach,
 Nadziejach rodzących podróże, minionych
 Dworcach, spikerze i
 Nagle wszystko stało się jasne:
 Nigdy i nigdzie mnie nie ma.








Z dzieciństwa

 Babcia siedzi na ganku rozlatującego się, poniemieckiego domu
 Na przedmieściu w Świebodzinie. W jej gasnących oczach
 Przycupnęła białoruska wieś spod Nieświeża, w której była
 Jej zagroda z koniem, krową, świniami i dzieciakami
 We wciąż głodnym przednówku. Na głowie ma chustkę
 Zawiązaną pod szyją. Nad babcią - słońce.

 W jej włosach spaceruje wesz,
 Także pełna pogody.
1953 r.


 

***

 Koniec czerwca. Ciepło. Idę nad stakadę na wąskiej strudze,
 Łączącej dwa jeziora. Ze mną - trzech kolegów. Mamy
 Po dziesięć lat, na głowach wielkie liście łopianu.
 Żadnemu z nas nie świta, że jeden umrze na raka krtani,
 Drugi zmarnieje jako policjant w Berlinie, trzeciego zeżrą dzieci
 I robota, a mnie niedosyt utopi w niespełnieniu.

 Idziemy torfową ścieżką, ubrani tylko w majtki, przeskakując
 Świeże placki krowiego łajna. Dwa jeziora łączą się beztroską
 Strugi, w którą zanurzymy się pod stakadą i bezmiar
 Ogarnie nasze ciała. Trawa i kaczeńce będą zdychać w słońcu,
 A liście łopianu zmartwychwstaną.
Morąg 1966 r.





***

 Lipiec w koszarach. Sierżant dał nam spocznij.
 Siedzimy spoceni pod blokiem obok placu ćwiczeń.
 Bohdan Zadura, znany potem pisarz, który ślubował,
 Że przez sześć tygodni trwania obozu nie zmieni i
 Nie wypierze onuc, mówi do mnie: coś ci zaśpiewam
 i cicho wydobywa z siebie zwrotkę o
 \"Papierowym żołnierzu\" Bułata Okudżawy.
 Mamy mokre ciała. Dzieje nam się krzywda
 Dyscypliny. Onuce śmierdzą. I jest
 Czysta poezja, której próżno szukaliśmy
 Później gdzie indziej.






Z przyjaźni


 Krzysztof Gąsiorowski zbyt długo żyje. Mówię to jako
 Jego przyjaciel od czterdziestu już lat. Zbyt długo. Był
 Świadkiem mego debiutu w \"Kulturze\" w 1965 r.,
 Czyli przed wiekami, kiedy poetów unosiły gołębie nad
 Warszawą. Dostałem wtedy 400 zł. honorarium.

 Zaprosiłem go ze Zbyszkiem Jerzyną na wódkę i
 Jajecznicę z cebulą. Fruwaliśmy najpierw w moim
 Sublokatorskim pokoju, potem nad Łazienkami, piliśmy,
 Zagryzali chlebem z jajecznicą i znowu fruwali.
 I trwało to do ponad litra czystej, aż ptaki strząsnęły nas
 Na ziemię. A potem pobił się Krzysztof ze Zbyszkiem o to,
 Który z nich jest lepszym poetą. I gołębie gruchały
 Nad ich siniakami. Pięknie było i wszystko na czasie!

 Teraz ma prawie siedemdziesiątkę i grucha do Ewy, co
 Połyskiem długich blond włosów zatrzymuje klepsydrę.
 \"Ewka jest śpioch - powiada - i muszę się z nią zacząć
 Kochać, zanim się obudzi, inaczej mnie, jakby to powiedzieć,
 Opieprza\".

 Zbyt długo żyje. Zamienia się coraz bardziej w
 Słowa. Czasami się upija. Pisze wciąż piękne wiersze, ale
 Gołębie lecą gdzieś do otchłani, mijając go, oniemiałe,
 Choć z nikim nie musi się już porównywać. Jest
 Lśniącym okruchem bytu.









Zdjęcia rodzinne

Inicjacja


 Miał siedem lat, gdy przylepiony
 Twarzą do okna
 Zobaczył jak tato robi to z mamą.

 Oboje byli nadzy i ruchliwi.

 W pewnej chwili mama
 Wyśliznęła się spod taty,
 I dostała od niego w twarz.

 Podbiegł pod drzwi, zapukał,
 Mama odziana w szlafrok i w łkanie
 Otworzyła mu.

 Tato, tylko w majtkach, siedział
 Na krześle i mamrotał:
 Brakło tylko dwu sztosów,
 Tylko dwu sztosów.

 Chłopiec poszedł do łazienki.
 Śmiał się i sikał,
 Sikał i śmiał się,
 Aż zrobiło się mu pusto
 I smutno.

 Święta Rodzina.








Na chwałę


 Siedział zgarbiony i skupiony. Wolno przyklejał do kartek
 Białego papieru Matki Boskie z dzieciątkiem, św. Józefów,
 Kotki, Aniołów Stróżów, chroniących dziatki, cycate panny
 W miłosnych serduszkach, krajobrazy
 I klejącą taśmą łączył je z prostokątami ze szkła.
 Palce stawały się lepkie od kleju, powietrze ciężkie,
 Duszące i mało jasne, mimo, iż dzień był słoneczny.

 Jego głowa leżała w powietrzu,
 A postać zdawała się manekinem przecinającym światło
 Wśród obojętnych rzeczy.

 I każdy gest to potwierdzał, był wyrazem natężenia,
 Zamykał wśród tych twarzy i ciał płasko przyległych
 Do papieru, uśmiechniętych i wyrażających
 Poprzez ten uśmiech fizjologię swego istnienia.

 Wszystko to było na sprzedaż i chwałę zwykłości.






Droga Pana

 Ulicą miasta idzie Pan.
 Jest sprzedawcą obrazków, które
 Są śladami dawnej jego świetności.

 Idzie powoli, patrząc przed siebie,
 Obok niego niosę dwie
 Wyładowane obrazkami teczki.

 Dają nam one zarobek
 I złudny smak dali.

 Co pewien czas Pan przystaje,
 Bo się męczy chodzeniem,
 A potem rusza nagle,
 Z początku szybciej, potem wolniej,
 Aby znowu przystanąć i znowu iść.

 Jest pochylony i jego głowa
 Tworzy jakby pagórek
 Nad luźno schodzącym
 Zboczem pleców.
 Marynarka opina go mocno,
 Jakby miała uchronić kości przed
 Nagłym rozsypaniem się na tej ulicy.

 Stajemy przed restauracją i
 Wchodzimy do niej,
 Pan zamawia dla nas obiad,
 A sobie setkę. Jemy szybko, a on
 wypija wódkę.

 Jego twarz staje się czerwona
 Jak wypełniona krwią brzoskwinia, którą
 Można otworzyć najlżejszym nawet
 Dotknięciem paznokcia.
 Ja, jego Syn, znam ją z domu,
 Gdy przed nocą przychodził pijany,
 Krzyczał na Matkę i na mnie,
 A potem kładł się spać, jakby
 Wracał do nieba.

 Właściwie ciągle czegoś chciał,
 Ale było to mało konkretne
 Albo już za wielkie nawet dla aniołów.
 Może naprawdę to mógł on
 Tylko bez końca siedzieć
 Na tym łóżku, oszołomiony wódką?

 Teraz słabe jest jego ciało, duch bezwolny,
 Ale on zawsze chyba poruszał się
 Po tym świecie
 Tylko siłą inercji.

 Na straganie sprzedaje obrazki
 Ludziom, jak i on,
 Pogubionym w boskości i pięknie.

 Została nadzieja na parę groszy, ja
 Obok, jakaś restauracja z obiadem i wódka.

 Czysty byt.

 

Oczy

 Zasnąłem przy stole. I zdało mi się,
 Że ze wszystkich stron otaczają mnie oczy.
 Mrugają do mnie, zwężają źrenice,
 Połyskują w zetknięciu z moim spojrzeniem i
 Tworzą różnobarwną mozaikę ze swego
 błękitu, zieleni i czerni.

 Boję się, mimo, że w niektórych
 Tli się życzliwość, ale dominują
 Kpiące, złe, zimne, rozczarowane.

 Patrzą na mnie, choć niektóre
 Przykryte są powiekami,
 Jakby pogrążone były we śnie,
 Albo znudziły się moim widokiem.

 Gdy się budzą, chcą, bym się zachowywał
 Zgodnie z ich wiedza o mnie.
 Ale jakże to czynić, skoro każda z par oczu
 Wie co innego.

 Czuję się zagubiony i
 Gdziekolwiek się obrócę, widzę je;
 Gdy patrzę nawet na podłogę, to i tam
 Napotykam jakąś ich parę,
 Porozumiewającą się z inną
 Poruszeniem rzęs.

 I każda tych para oczu ma swego właściciela.
 I każdy z nich jest w tej samej sytuacji, co ja.
 Gdzieś między nimi są oczy ojca,
 Który czegoś chce i karci mnie za bierność,
 Oczy przyjaciela, oczy brata, oczy matki,
 Lecz w tej migotliwej mozaice nie potrafię ich
 Wyraźnie wyróżnić.

 Gardło mam ściśnięte.
 Wszystkie możliwości wyczerpują się
 W oddychaniu, które pochłania czas.
 Rozglądam się teraz po pokoju
 I trwam bez ruchu
 Obudzony.

 Jest zaciszne nic.





Pokój

 Nie jest wielki, ale wysoki.

 Jego ściany pomalowane są na biało i
 Pokryte wzorkami z wałka malarskiego.

 Część jednej przysłania żółta szafa
 Z trzema drzwiami.

 Skrzypią one przy otwieraniu.

 Przy przeciwległej stoi tapczan
 Obity ciemnoniebieskim pluszem.

 Nad nim wisi obraz ze
 Świętą Rodziną.

 Inne ściany są gołe.

 W jednym z kątów matka ustawiła
 Stolik z radiem, które często się psuje,

 Po środku pokoju - stół pokryty
 Jasnozielonym obrusem we wzorki.

 Jest cicho. Stawiam krok za krokiem i czuję
 Ciężar ciała, przenoszony z nogi na nogę.

 Całym światem jest podłoga, na której
 Wsparły się te rzeczy wraz ze mną.





Umieranie

 Tego dnia Pan był blady i słaby. Oczy miał mętne i
 Jakby na wpół wyciekłe. Leżały w oczodołach, jak
 płaskie, okrągłe kałuże, po brzegach których
 Osiadł i przywarł muł. Ręce mu drżały i osad
 Nikotyny na palcach przypominał żółtą ciecz.

 Usta otwierał niechętnie, Ale i tak powiedział dużo.
 Najbardziej się ożywił, jak wynoszono
 Do trupiarni jednego, co zmarł wczoraj wieczorem,
 Mówił wolno, często przerywał
 I prawie spał, ale za chwilę jakby się budził,
 Przypomniawszy sobie coś, co można jeszcze rzec.

 Chciał być władcą nie tylko swoich słów, ale
 Moim i matki. Chciał nawiązać kontakt z nami,
 Jak niegdyś czynił to z Bogiem, gdy czuł się Noem,
 Który uratował ludzkość, nie dając jej jednak
 Szczęścia i wieczności, ale wędrówkę,
 Która była i jego udziałem.

 Nie szedł teraz nigdzie. Z raju została jeno
 Jego nagość, którą okrywał pidżamą i kołdrą,
 Leżał w swoich chorobach cichy i Bóg był mu świadkiem.
 Jego słabość wznosiła go do Pisma, śmierć
 Szeleściła w oddechu.







Na ulicy

 Wieczór był mroźny,
 Słabo oświetlony.

 Szliśmy z matką skurczeni,
 Oszołomieni ostrością powietrza.

 Dotykało ono naszych ciał
 Przez płaszcze i ubrania.

 Zmuszało do unoszenia ramion,
 Jakby to odganiało chłód.

 Nasze cienie padające na ulicę
 Były wydłużone i kanciaste.

 Przypominały ludzi leżących w olbrzymim
 Łożu, w jakie przekształciła się ta ulica.

 Przesuwałem się z nią po nim,
 A jego końca nie było widać.

 Ojciec leżący w szpitalu,
 Przewracający się z boku na bok
 I my na tej ulicy
 Stanowiliśmy osobne całości.

 Ta ze szpitala oddychała
 Z coraz większym trudem.

 Było jednak
 Coraz bliżej domu
 I dalej od szpitala.

 Szliśmy żyć.






W trupiarni

 Leżał na wznak
 Z rękoma obok siebie,
 Ubrany tylko w pidżamę.

 Był dłuższy niż zwykle i
 Jak zawsze blady.

 Jego wzrost i mój,
 A nawet kształt sylwetki
 Były takie same.

 Obok matka
 Głośno płakała.

 Dziwnie to wyglądało:

 Różowa od łez
 Kobieta,
 Poruszająca się
 I parująca obok
 Jego stateczności
 I powagi.







Treny

Tren 1

 Matka umarła. Jej serce
 Było zużytym flakiem,
 który słabo rozprowadzał w
 Mózgu tlen. Płuca
 Dygotały astmą.

 Nic więc dziwnego, nic dziwnego.

 Nie zostawiła mnie
 Samotnie na świecie.
 Od dawna jestem sam i też
 Czekam na śmierć.

 Włoski orzech w jej ogrodzie
 Również zdycha zdrowo
 Tak samo krzewy
 Malin, drzewko wiśni i moreli.

 Pamięć dawno
 Uschła z niedotlenienia.

 Skąd zatem to łkanie ciałem i duszą?
 Wszak wszystko w porządku. Śmierć
 Oddycha normalnie. Jutro pogrzeb.

 Zużyte serce stoi. Płuca już nie kwilą.
 Nieobecność ściele się we mnie jak
 Wymięte prześcieradło.

 Piję wódkę.





Tren 2

 Kiedy traciłem wiarę - łapała ją i
 Zlepiała ze mną płaczem.
 Nie pomagało.

 Budziła się w środku nocy z jękiem.
 Krzyczała, że ją zostawiłem,
 Bo bez Boga nie zobaczę w niej
 Matki.

 Miałem 15, 16 lat.
 Bóg odchodził wtedy na wieczne
 Wagarowanie.

 Ona szła rano do roboty w fabryce
 Zarobić na jedzenie, dach nad głową.
 Moje szkolne podręczniki.

 Bóg tymczasem marnował czas,
 Aż kiedyś (wczoraj) umarła.

 Jej płacz spina mi gardło.





Tren 3

 Wracała zasapana od pracy i astmy.
 Jej wielkie ciało w sukience w groszki
 Falowało upałem.

 Siadała i krzesło wpierało się w podłogę
 Pod jej ciężarem i bezwładnością.
 Trwała na nim z pół godziny.
 Potem przebierała się, myła,
 Gotowała obiad.

 Jedliśmy go rozmawiając o
 Różnych sprawach, które
 Snuły się w nas pajęczyną.

 Los był naszym pająkiem i
 Wyssał najpierw jej życie.

 Ja wciąż jeszcze jestem
 Na potem.





Tren 4

 Stoję pod jabłonką z bratem.
 Obaj mamy grzywki na głowie.
 Za nami mama.

 Fotograf mówi nam,
 Gdzie mamy patrzeć.

 Mama krzywo się uśmiecha,
 Bo wczoraj tato ją zbił.

 Ja chciałbym, aby
 Były na zdjęciu moje
 Zaciśnięte piąstki.

 Jest lato, mam pięć lat,
 Mama opiera rękę na
 Ramieniu brata.

 Pstryk i wszystko
 W porządku.





Tren 5

 Mama pędzi bimber. Przyjechałem na wakacje.
 Zeszło się trochę dziewczyn i chłopaków.
 Pijemy. Szumi nam w głowach.
 Mama przy kuchni.

 Nie martwcie się dzieci - mówi -
 Jak wypijecie, zaraz coś się wykropli.

 Pan Bóg by lepiej o nas
 Nie dbał.

 Piję teraz sam.
 Mama zeszła między trupy.




Tren 6


 W domu jest w upały chłodno.
 Mama ciągle mówi.
 Mówi, mówi, mówi i usta
 Jak winorośli korzeń otwarte
 Na ciągłe rodzenie krzewu.

 Co tu zrobić?
 Mama to mama.

 Mózg mi kwili.

 Teraz umarła.
 Obok domu bawią się dzieci.

 Skowyt jej oddechu
 W domu.

 Krzew się skurczył.





Tren 7

 Tato lubił mojego brata.
 Kupił mu nawet wyścigowy rower.
 Mama pogłaskała mnie wtedy
 Po głowie.

 Nie martw się - powiedziała -
 I kochaj tatę.

 Potem poszła między gary
 I pozostała.

 Człowiek jest tam,
 Gdzie jest.








Tren 8

 Wszystko tu swojskie i znajome.
 Nawet zielsko między grobami,
 Kwiaty na cmentarnych śmietnikach.

 Mam ponad sześćdziesiąt lat.
 Więcej, niż ojciec kiedy umierał.
 Byłem więc już jego rówieśnikiem,
 Teraz stałem się bratem,
 A będę wujkiem, ojcem i dziadem.

 Zjawiłem się tu, bo chciałem
 Nad jego mogiłą pomilczeć.
 Przyszedłem z matką, ale ona
 Nie umiała jej znaleźć.

 Pamięć jej oślepła.

 Chodziliśmy więc tam i sam
 Z naręczem chryzantem i zniczami.

 Pomyślałem: powinniśmy
 Na mogile postawić nie kwiaty
 A pół litra czystej.
 Ojczulek bowiem chlał zdrowo i zapamiętale.
 Stąd śmierć przyszła do niego szybko
 I oszczędziła długich lat kaca.

 Gdy grób się odnalazł - zapaliliśmy
 Znicze, wstawiliśmy kwiaty.
 Czułem tylko zimno i
 Siąpiącą po twarzy mżawkę.

 Jak dobrze pójdzie
 Stanę się rówieśnikiem
 Mamy.






Tren 9

 Idę od snu w dzień
 I w oczach staje mi matka.
 Patrzy na mnie z wyrzutem, leżąc
 Na szpitalnym łóżku. Twarz ma wychudzoną,
 Cała jest drobna, wiotka, pokasłuje, dusi się.
 Cóż mogę zrobić teraz dla niej?

 Idę wyrzucić śmieci
 I znowu, tak samo, staje mi w oczach
 W środku lata, w rok po śmierci.
 Nic się nie zmienia: ten sam wyrzut,
 Jak wiadro z odpadkami.

 Wracam do mieszkania, biorę książkę,
 Matka w moich oczach porusza się, kasła,
 Za ramiona trzyma ją żona brata i prosi, by
 Coś zjadła. A ona tylko patrzy na mnie z wyrzutem.

 To prawda: dawno, dawno temu
 Oderwałem się od niej, jak guzik od ubrania.
 Potoczyłem się daleko w prozę prywatności.
 Nie wiem, co to dobro, zło, rodzina, czułość,
 Więc nie umiem się usprawiedliwiać.
 Toczę się, toczę, toczę.

 Idę nocą spać i matka nie
 Wybiera się na wieczne odpoczywanie.
 Patrzy na mnie i wchodzi w sen, w którym
 Błąkają się pola z jej nieobecnością.






Tren 10

 Daj mi już spokój, mamo, daj spokój. Ja przecież tylko
 Żyję. Jedzenie i picie przekształca się we mnie w krew,
 Komórki, ślinę, spermę, pot, szczyny i gówno. Ważę coraz
 Więcej. Kaszlę, z coraz większym trudem oddycham.
 Wszystkie gwiazdy, które mi przyświecały, zaginęły.

 Tyle było i jest do zrobienia: światowa rewolucja,
 Oświecenie, a choćby zapewnienie żarcia dla
 Wszystkich potrzebujących. A ja po prostu sobie żyję.
 Zasługuję więc na twe spojrzenie pełne wyrzutu,
 Choć nic z tego nie rozumiesz, bo
 To inna bajka.

 Patrzę więc w swoje odbicie w lustrze, ale
 Nawet ono mija się ze mną. Pokazuje człowieka,
 Który chce mnie przeżyć. Poprawia on resztki
 Włosów na głowie. Macha na mnie ręką
 I wydyma usta. Jego gwiazdy migocą srebrem na
 Całej lustrzanej powierzchni.

 Czy to mało, mamo,
 Czy to nic, kiedy już nie jestem sobą, a
 Jeszcze nie trupem?






Tren 11

 Za oknem trwa upał i pot
 Chrzci całe ciało.

 Jest prozą lata,
 Jak śmiertelny oddech
 Minut.

 Mój zmarły ojciec może
 Pali papierosa w chłodzie nieba
 I wydmuchuje dymu
 Białe obłoki.

 Moja nieżywa matka może
 Chciałaby mi to niebo
 Przychylić.

 Pewne jest jednak tylko Nic
 Wieczności.

 I ta suchość w ustach.






Tren 12 

 Plac wokół ratusza rozkłada się płytami z cementu,
 Które dawno popękały, lecz tak świętuje zwykłość.
 Spomiędzy szpar wyziera rdest, lebioda, perz
 I schną sobie z mrówkami w upale.
 Niekiedy chwieją się od powiewu panien
 siusiu-majtek z wieczną obietnicą

 Wszystko więc w porządku, nie ma i nie było sprawy,
 Jak nie było tu i nie ma mnie, gdy przechodzę
 W inną niż kiedyś stronę Świebodzina,
 Którą zamykał pociąg, gwiżdżący odjazdami stąd
 Na zawsze.

 Teraz nie ma na zawsze.
 Depczę chwasty, mrówki, potykam o pęknięcia płyt;
 Patrzę na stary kościół, obnażony z sensu,
 Wciąż stwarzający śluby, niedziele i pogrzeby.
 I idę w tę inną stronę: od ratusza kościoła do domu matki,
 A ulice mną idą, jedna w poprzek drugiej.
 I jak zwykle nie jestem, aż do brzegu miasteczka,
 Gdzie przed domem koty, psy i kury, sałata, agrest i wiśnia
 Są u siebie, jak bałagan i orzech, który zdrowo schnie.

 Matka wyciąga do mnie ręce ze swego umierania,
 I przechodzimy na drugi brzeg.






Liryki męsko-damskie


Obecność 

 Otwieram drzwi na klatkę schodową;
 Otwieram drzwi do mojego mieszkania;
 Otwieram usta do mojej miłości;
 Świat się zamknął.





Dzień po dniu

 Pościel świeżo
 Przyniesiona z magla
 Położyła się roztargniona
 Na podłodze w kuchni.

Potykasz się o nią
 I wylatuje z ciebie
 Pisk, jakby suchy
 Papier tarł o szkło.

_ Ze stołu łuszczy się
_ Farba olejna i
_ Wyłażą pająki
_ Spod starych mebli.

_ Głos wewnętrzny
_ Zaniemógł
_ I syczy tylko:
_ \"ja pierdolę!\"

_ Na dodatek –
_ Twoja nadchodząca
_ Miesiączka
_ Objawia się.

_ Jakby księżyc
_ Stanął w poprzek
_ Zębów.

_ Tak spada
_ Kropla po kropli
_ Do zlewu czasu
_ Zwykłość.








Wszystkie moje kobiety





 Wszystkie kobiety mojego życia
 Były tylko jedną kobietą, która
 Każdego dnia rodziła
 Mnie wciąż od nowa i
Bez znieczulenia.

 Krzyczała z bólu, płakała,
 Parła, mocno rozchylając uda,
 Pociła się robiła pod siebie,
 Aż ukazywała się moja głowa,
 Potem reszta.

 Nie prosiłem się o to, więc
 Darłem się na nią.
 A ona w popłochu myliła
 Głód z pożądaniem,
 Albo pożądanie z głodem.

 Zawsze jednak na wszelki wypadek
 Dostawałem cycka, flaszkę,
 Albo klapsa.

 I tak już od paru dziesiątków lat.

 Kiedy zaś przychodził zmierzch
 Zamykała się w sobie i we mnie,

 Abym sam siebie nie urodził.
 Miłość jest pełna spazmów i
 - jak to mówią -
 Ślepa.








Wiersz miłosny


 Umarłem i
 Znalazłem się w Piekle.

 Ale jeszcze nie w kadzi
 Z gotującą się smołą.

 Stałem się tylko kozłem
 Z rogami, zionącym siarką.

 Pozwolono, bym wziął udział
 We własnym pogrzebie.

 Oto krematorium.
 Za chwilę spłonę.

 Płacze moja pierwsza,
 Druga, trzecia żona.

 Idę niewidzialny
 I kopię w dupę pierwszą.
 Jęk.

 Idę za drugą i też
 Kopię ją w dupę.
 Jęk.

 Idę za trzecią i
 Głaszczę jej włosy.
 Jęk.

 O kurwa!
 Nie ma
 Sprawiedliwości
 Na tym
 Świecie.







Oksana


 Wypijam łyk polskiego calvadosu pod nazwą \"Złota jesień\".
 Ma 40% i rumiane jabłko na etykiecie. Smakuje
 Jak bimber z fermentujących owoców i płynnie kojarzy mi się
 Ze smagłą, szczupłą Oksaną z Białegostoku, w którą 35 lat temu
 Sączyłem spermę. Potem wyciskam wprost do ust sok z
 Grejpfruta rozciętego na pół.

 Patrzę przez otwarte okno na zielone drzewa, którymi kołysze
 Delikatnie wiatr. I rozpływa się we mnie monotonne ciepło
 Alkoholu. W radiu jazz jak wtedy.

 Śmierć jest wciąż trzeźwa i wcale nie boli. Ponownie więc
 Wznoszę szklankę i pamięć. Oksana przeciąga się w pościeli,
 Bo naprawdę jeszcze nie musi się śpieszyć ze skrobanką. Ma
 Rumieńce jak jabłko i moje ramię pod głową.








Maria


Maria była darem moich
Podróży za zarobkiem

Oto docierałem do hotelu
Z torbą i butelką wódki.

Brałem prysznic, 
Chowałem się pod kołdrą.

Potem słyszałem 
Tupot jej pantofelków.

Kochanie migotało nami jak
Osłonecznione firanki w przeciągu.

Raz nawet ją zapłodniłem,
ale ginekolog zajął się intruzem.

Piliśmy wstrzemięźliwie, aby
Zbyt łatwo nie wpaść tylko w siebie.

Potem wracałem z zarobkiem
Na żonę, dzieci, dom.

A ona rozkwitała i kwitnie
Dalej i dalej.

Chociaż tylko Bożek Pan
Obejmuje ją teraz swymi udami.






Sylwia


Sylwia kochała w miłości małżeństwo
Kiedy się więc oddawała
Kołysał się w niej ład, nowe kafelki
I zrazy zawijane.

Jęczała i stękała, potem
Poprawiała pościel i mówiła,
Że na zawsze
Chce zachować w sobie
Moją spermę.

Ale małżeństwo nie przychodziło
I nie przychodzi.

Chce więc zerwać, lecz
Mieszkania chrypi pustką.





Kaja


Było kochanie, ale nie było
O czym mówić.

Doskonałe proporcje jej ciała sprzeczały się 
Z twarzą, w której spała tkliwość.

Była ambitna i cierpliwa.
Miała mądre piersi, wąskie uda.

Pożądała pożądanie, ale
Nie było o czym mówić.

Poszliśmy w nieobecność.




Iwonka


Iwonka cierpiała na wieczny niedosyt
Miłości, zabawy, alkoholu i pełni.

Szczupła i smagła, z włosami
Farbowanymi na rudo.

Patrzyła na mnie tak, jakby
Miała urodzić księżyc.

Ale zdarzał nam się jedynie
Prozaiczny seks.

Plótł nas w hotelach, w lesie,
Na fotelu w samochodzie.

Zabawa i pełnia nie chciały się zdarzyć.
Więc przynudzała swymi wyznaniami.

Raz nawet zdawało mi się, że ją kocham,
A była to tylko suchość w ustach.





Pewna mała Grażynka


To się zdarzyło raz i
Jakby mimochodem.

Był sierpień, upał,
Był las.

Butelki pozbyły się
Szampana,
A my ubrań.

Nie było czego
Powtarzać.




                                                                               Zmierzch



O tym że pada deszcz


Przez kilka godzin rozmawiałem z kobietą,
Starą panną, która wszystko, co najgorsze, ma za sobą.
I jest spokojna, jak kałuża schnąca do dna.
Ma za sobą burze, rozczarowania, nadzieje, łzy;
Pamięta też, jak była dzieckiem na wsi pod Kielcami.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie,
Ona stuliła kolana i otwierała szeroko usta.
Był wieczór, potem prawie noc,
I minuty, rozgniatane jak wszy, trzaskały w zegarze.
Rozmawiałem z kobietą, która jest kobietą,
I tyle było w nas obojętności, że tego
Nie zauważyliśmy.

Padało i rozmowa się kleiła.



Scena rodzajowa


Na podwórzu rozsypała kurom ziarno,
Potem poszła do chlewu i wlała świniom
Żółtą bryję. Nie patrząc, jak żrą, wyszła. 

W gorącym powietrzu świeża woń 
Sosen pomieszana ze świńskim odorem. 
Pies się gdzieś schował.

Idąc do domu ciężko unosi nogi 
Nad rozgrzanym piachem, uleżałym na całej 
Szerokości zagrody. Jej biodra 
Poruszają się nierytmicznie, 
Z nimi spódnica. 

Powietrze stoi. 
W głębokiej ciszy mija sekunda po sekundzie. 
Czuje duszność, ma mokrą od potu bluzkę. 
Świat przytłacza ją upałem.

Coś w niej usycha.



Kobieta przed lustrem


Widzi, że krzesło przytrzymuje jej ciało 
Pomiędzy podłogą a sufitem. 

U góry opina je różowa bluzka w białe groszki. 
U dołu wystają grube, pokryte żylakami nogi. 

Przysiada na nich z brzękiem mucha, 
Aby odpocząć przed dalszym lotem. 

Na nieco rozchylonych udach opierają się 
Jej mocno opalone ręce. Są nieruchome. 

I w tej pozycji przyjmuje przepływające chwile.

Otaczające ją przedmioty pozostawiają zdarzenia
Na swych obojętnych krańcach.

Czuje się głodna.





Przeterminowana



Gdy zamierza wyjść poza dom, dokładnie myje 
Już trochę nadpsute zęby, czesze się, maluje usta, 
I martwi się nieco nalaną twarzą.

Siadłszy na stojącym przy oknie zydlu, 
Słucha odgłosów gotującej się w garnku wody, 
Tak samo jak przed miesiącem, przed tygodniem. 
I patrzy przez chwilę na przeciwległą ścianę i 
Połyskujący na niej promień słońca. 

Taki sam, jak co dzień i 
Tylko mniej lub bardziej gorący, 
Zależnie od pory roku i od 
Obłoków, przesuwających się po niebie, 
Które trwa nad jej domem.

Wzdycha, wychodzi.

I to wszystko





Bardzo stara miłość


Kobieta myśli o operacji plastycznej.
_ Wygładza pomarszczoną szyję.
Marzy, aby wychynął z niej piękny
Motyl dziewczyny.

Mężczyzna przemyka się w starej skórze
Do pierwszej lepszej knajpy, aby miękka
Słodycz pijaności przyniosła ciszę i ład.

I oboje są poza sobą.

Tlą się w nich jeszcze dawne ogniska;
Ich żar i blask, który opromieniał miłość,
Ale przybywa wciąż szarego popiołu.

Pora gasnąć.

Oboje są poza sobą: w tunelu kalendarza.
Nigdzie już nie idą - tylko czas ich niesie,
A oni biernie potykają się o dawne i nowe daty.



Czyste życie

Mój pięćdziesięcioletni przyjaciel spłodził dziecko
Ze swą trzydziestoletnią żoną. Wyszło ono z jej
Gównem i moczem. Patrzył na to w środku nocy, 
Chciało mu się rzygać, spać, rozłożyć w nicości, 
Ale pielęgniarka nie pozwoliła. Pomyślał o jej 
Młodości, swym zużytym ciele, nadał dziecku 
Imię Emma, aby pani Bowary mogła 
Przewrócić się jeszcze raz w grobie po 
Udanym samobójstwie. Wreszcie pomyślał, 
Że żona, jakby nigdy nic rozpycha światło i
Może zamknąć oczy. Śmierdziało.





                                                                         Resztki



Resztki



Żyję wśród ludzkich żyjących odpadów,
A obok mnie błąka się młoda kobieta.

Czym one są te ludzkie odpady?
Zmarszczkami na krajobrazie, 
Zastygłym głodem pełni?

A kim jest ta kobieta?

Zaplątały się w siebie jej gesty i miłość
Nieświadome czasu.

Kim ja jestem w płonącym jak papieros
Życiu, które kończy się przy jej oddechu?

Obojętnie rosną sobie drzewa: dąb, sosna,
Klon i lipa. Ona chodzi między nimi
Jakby nigdy nic. 

Ludzkie odpady dygocą
W krajobrazie.

Żyję.




Nad przyjacielem filozofem


Było w nim coś miękkiego,
Ja