Jan Kurowicki
Szepty i głosy
Szept losu
Gdziekolwiek jesteś, jesteś w centrum świata.
I każda drobina kurzu na twoich butach, łza i pot.
Wszystko jedno, co się dzieje, jaka jest
Pogoda, pora roku, dzień, czy godzina, trwasz
W centrum świata. Zdziwiony, że nic z tego nie wynika.
I własną obcością wobec siebie szarzysz się
We własnej twarzy pomiędzy rzeczami wyobraźni.
Czasami myślisz sobie nie wiadomo co.
Na przykład: że to ty je stworzyłeś, ale
Wyprowadzają cię z błędu inne obcości,
Mijające ciebie jak katar, czy spojrzenie psa.
I tak przez całą codzienność, która jest twoją
Jedyną, wierną nieśmiertelnością:
Tylko przechodzisz z centrum do centrum świata.
I każda drobina na twoich butach, łza i pot.
Zepsuta bajka
1.
Rozrzucona pościel, światło sączące się przez żaluzje,
Kurz, tlące się ciepło wokół;
Na półce figurka Lenina z czerwonym krawatem,
Która dotrwała do tego poranka wraz z książkami
I bezładem pamięci tego, co jest i nie jest;
Grafiki gruźlicy Gielniaka na ścianie,
Butelki po piwie, uschła garść paproci w wazonie
I poduszka powietrza tuż pod czaszką
Miękko oplatająca mózg,
Jakby ciągle trwała obecność pustki snu.
To i tym podobne jest mną naprzeciw świata,
W którym wciąż tli się Chrystus i głód;
Reklamy, pokazujące, że wszystko jest baśnią;
Zabijani, zmartwiałe ze strachu kobiety i dzieci,
Politycy, dziennikarze, taplający się w gównie
Komunałów, narkomani i alkoholicy,
Robotnicy targujący się o cenę siły roboczej
Bez żadnej już nadziei na inny byt;
Działkowcy, dziewczęta, oczekujące na urodę,
Głupi listopad, który zaczął zimę.
Oddycham równomiernie i piszę ten wiersz;
Bawię się zapalniczką, oglądam swe ręce.
I nigdzie tu miejsca dla dobrej metafory
O tym wszystkim i o pięknym pożarze świata,
Który przyniósłby sens.
2.
Każdy dzień zaczynam od niewiedzy.
Gdy już wiem - żyje we mnie pusty sen.
Budzę się i znowu idę w niewiedzę.
I tak przeszedłem prawie całe życie,
Ale nie wiem, co przeszedłem.
Życie też nie wie, choć każdy dzień
Drapie żyletką moją pamięć.
Właśnie się zbudziłem snem zroszony i potem.
Znowu zaczął się dzień każdy.
Śmierć zdrapuje szybko zadrapania.
Ubieram się w nagość niewiedzy.
Obok - puste koszulki snu.
I to - niestety - jest normalność
3.
Patrzę wokół i myślę: skąd to się wszystko wzięło:
Rzeczy, życie, blask dnia, zmarszczki na mojej twarzy.
Mój wiek nie ma pamięci i pewności.
Poddaje się konkretom: wody, ognia, powietrza i głodu.
Aby trwać, wciąż wybiera przechadzki mimo sumienia.
Ból, śmiech i zapaści w siebie i tylko trwa.
Skądś to się wszystko wzięło, myślę, i
Pamięć wypluwa mnie w świat, jak resztki jedzenia.
Pamięć której nie ma.
4.
Zamykają się za mną drzwi epoki
I wychodzę w słońce.
Dawni, bardzo dawni ludzie
Uważali, że jest radosnym bogiem.
I coś z tego przetrwało do dziś
Zostały za mną kominy fabryk,
Wszechmoc giełdy i banków,
Przemówienia polityków,
Arcydzieła Picassa i Manna, samoloty,
Mądrość ludzkości, stwarzająca
Każdego dnia głupotę jednostek.
Zamykają się drzwi, mrużę oczy i czuję
Ból przekrzywionego krzyża.
Nie mam przeszłości ani przyszłości;
Rodziców, boga, złota,
Tylko duszę jako więzienie ciała.
Myśl o bardzo, bardzo dawnych ludziach
Czerni się pustką w jasnej metaforze,
Skrzypi głodem
5.
W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego,
Które było Słowem. Stworzyłem się z niego,
Jak stwarza się oset w kojących łanach pozoru,
Sprzeciw wobec zgody bezradnych.
I stało się to, co się stało, a właściwie niewiele:
Kula świata nadal toczyła się w łożysku sprzeczności,
Dłoń łączyła się z dłonią, zaciskała w pięść,
Albo w węzeł na sznurze wisielczym.
I tylko nędza stała się bardziej siebie świadoma;
Poślubiła ironię w wianku z kwiatów ostu, aby
Działo się umieranie nie za swoją sprawę,
Za to w imię Słowa.
W imię Marksa, Engelsa, Lenina, Trockiego,
Którego się nie wyrzekłem i nie wyrzekam; w imię
Słowa, co jest ciałem, bytem, truchłem i obrazem,
Przesłanką i wnioskiem, wieczystym zaprzeczeniem
I afirmacją, budzę się w ten poranek i...
6.
...Nie mogę uwierzyć, że świetlana przyszłość jest
Zaledwie świetlikiem, który wyrasta na trupach;
Żyje ich rozkładem, przemianą, i nie jest gwiazdą,
A małą muszką o fosforyzującym podbrzuszu.
Nie chcę uwierzyć i zamykam oczy,
A tam migają świetlne plamy podcięte czernią.
Otwieram więc oczy i wygrywa
Czerwone na tle czerni i zieleni,
Ale tylko na chwilę, bo właśnie umiera i
Świetlik unosi się w powietrzu nocy.
Moja wola jest pustą obecnością
7.
Umówmy się więc, że jeszcze żyję,
Przynajmniej jak ten pokój, który
Zamyka mnie w świecie, jak świątynia wiarę
Że czasem rusza się coś w wyobraźni,
Jakby szarość jadła szarość.
Że czasem język międli pokarm,
Ślina zamienia się w wino, a chleb w ciało.
Że czasem przyzwoicie trzeźwy umysł
Nie wytrzymuje, jakby mogło to coś zmienić.
I bawi się białymi myszkami sacrum,
Odróżniając treść od formy,
Futerko od flaków,
Ale tylko na niby.
Umówmy się, że wiem, co było dawniej i czekam,
Bo czekanie jest w umowie o moim człowieczeństwie,
Przekomarzając się z wciąż spóźnionym ja;
I że bywa ono białą ścianą z jego czcigodności,
Pod którą stoją schodzone buty,
Ubranie, zrzucone z nagości i
Dobre intencje, które prześwitują
Umówmy się jednak, że żyję;
Przynajmniej jak ten pokój, który
Zastępuje naturę, gdzie nic nie jest na niby.
Tyle mi bowiem zostało
Między sobą i sobą.
Szept p. Śmierci
Trwam przy tobie,
Abyś nie trzymał się samego siebie.
I wszystkiego, co jest tobą: twych rozterek,
Spraw ważnych, przeszkód i zamiarów.
One i ty to jedno.
Kiedy więc zgaszę ciebie i one
Przestaną tlić się niepokojem, zniechęceniem,
Radością, czy złem.
Zobojętnieją w naturę.
Bo czy kamień ma jakieś sprawy
I odcięty paznokieć?
Czy są sprawy minerałów?
Kolorów tęczy?
Powietrza?
Kiedy mnie więc z tobą nie ma,
A tylko źrenice twoje rozszerzają się
Na wieść o możliwej mojej obecności,
Przyjmij dystans, którym cię obdarzam.
I otul się nim jak ręcznikiem po kąpieli.
Nie drżyj
Przed ślepą zawartością losu.
I nie ode mnie się odsuń,
Lecz od siebie.
Było, jest, będzie
Jak długo trzeba żyć
Żeby zapamiętać?
Rok 1945, w miasteczku Nysa
Radzieccy ustawili czołgi
W rynku i rozstrzelali dom po domu:
Renesans, trochę klasycyzmu, barok
Nagromadzone przez wieki.
Nie było mnie przy tym. Srałem jako
Niemowlak w pieluchy.
Podobno oni robili to też i w innych
Niemieckich miasteczkach,
Które potem zdarzyły się Polakom.
Jestem po ich stronie.
Jestem barbarzyńcą, którego ominęła
amor intelectualis:
Piękno, nawet drobiazgu,
Gdy snuje się ono w
Aureoli losu
A przecież zostałem wykształcony,
Wiele też myślałem
I nic.
Jak długo trzeba żyć, żeby zapamiętać i
Przejść ponad własne wewnętrzne
Barbarzyństwo tych we mnie
Strzelających z powodu upodlenia,
Które się moim stało ciałem?
Modlitwa B 16 przed wizytą w Oświęcimiu
Jutro stanę Panie przed ścianą straceń
W oświęcimskim lagrze.
I dzięki Ci za to, że tego dnia dożyłem
Służąc Tobie.
Właściwie już dawno powinienem zamilknąć,
Bo nie szczędziłeś mi wiedzy i doświadczeń.
Ale jeżeli dzisiaj nawet słowo „powinien”
Samo siebie pyta o uzasadnienie,
Powiem, że jest ono tylko
Niemym drogowskazem, do którego
Dotarłem.
Więc się modlę do Ciebie i jutro,
Zgodnie ze sztuką retoryki,
Mówił będę o Twoim cierpieniu,
Pięknie i dobrze,
Bo to mnie też koi.
Jednak dreszcz przechodzi mi po plecach
Na myśl, że mogłem przyjść na świat,
Na przykład pięć albo dziesięć lat wcześniej,
Niż się to za Twoją wolą stało.
Wtedy mogłem być tu żołnierzem
I pilnować pociągów wiozących ludzi do gazu, na
Medyczne eksperymenty, konanie z głodu i strachu,
Albo zostać obozowym strażnikiem,
Bezsilnie patrzeć na to i
Strzelać do uciekinierów.
Znasz mnie Panie i wiesz, że robiłbym to
I inne rzeczy skrupulatnie i dokładnie,
Jak wykonuję teraz dla Ciebie
święte urzędowanie.
Nie ma bowiem i nigdy nie było we mnie
Odwagi dezertera.
Więc w przeddzień wystąpienia
Przed ścianą straceń,
Dziękuję Ci, żeś pozwolił mi
Tak się urodzić, że na koniec wojny
Byłem tylko dobrym i lojalnym członkiem
Hitlerjugend, aby nie pomyślano.
Wznosiłem jeno ramię, by pozdrowić wodza,
A nie karabin do ruchomych celów w pasiakach.
Śpiewałem patriotyczne piosenki,
Kryłem w schronie przed bombami aliantów,
Uciekając w modlitwie pod
Twoją obronę.
I oto tu jestem i zanoszę się w modłach
O przychylne przyjęcie mego wystąpienia,
Bo poskąpiłeś mi Panie łaski, bym w one czasy,
Jak mój poprzednik, urodził się w narodzie podbitym.
Daj mi więc powiedzieć gładko to, co
Nie powinno przejść przez gardło.
Modlitwa B16 po wizycie w Brzezince
Słodko brzmiała żydowska muzyka
Na śladach lagru w Brzezince.
Słodka była woń trupów, którą
Dawno zamknąłeś Panie w
Skorupie wieczności, zakopanej
Na Twych nieskończonych pastwiskach.
Potępiłem więc głosem drżącym
Zbrodniarzy, co uwiedli naród niemiecki
Nadzieją wielkości.
I nic się nie zdarzyło, a wszystko stało:
Aura, światło, tłumy, dźwięki harfy i skrzypiec,
I ja uniwersalny, jak Twój Kościół, w którym
Nawet Salomon
Pustki z pustego nie naleje.
Bo nie byłem tu Niemcem, który musi
Kajać się za winy uwiedzionego narodu.
Moja bowiem tożsamość jest tylko i wyłącznie
oddechem w Twoim świetle wiekuistym.
Nicość zrównuje się w nim z bytem,
A on pełen Ciebie!
Nie trzeba więc mi było umywać rąk, choć
Moje ciało i szaty pokrył kurz tej ziemi.
Zrosił go jednak niejeden przelotny deszcz,
Wysuszyło przypadkowe słońce, lecz
Niezmienna moja czystość
W Tobie.
Przyjmij tedy jako ofiarę moje ludzkie, starcze
Zmęczenie tym ceremoniałem,
Bo czekają mnie ważniejsze sprawy: nadmiar
Trupów od lokalnych wojen, koterie w Watykanie,
Kłopoty z bilansem i troska o wizerunek w mediach.
No i te kłopoty mojego wieku. Ześlij więc sen słodki.
I opuść choć cień na prawdy, które wciąż
Krwią pulsują.
Amen.
Modlitwa litościwego serca
Gdybym mógł być Judaszem - sprzedałbym Jezusa bez wahania.
Trzydzieści srebrników to niezły pieniądz: na dzisiejsze _ wyjdzie
Może z 3000 euro. Duży pieniądz: pewnie około 13000 zł.
Mógłbym postawić za to pomnik Julianowi Przybosiowi, bo jego
Mogiła się rozpada, albo wyremontować schronisko
Dla bezdomnych św. Alberta we Wrocławiu.
Mógłbym ufundować stypendium dla chłopca np. z miasteczka
Świebodzin, bo zdolny on, ale ma dwie lewe ręce. Może stanie się
Filozofem albo poetą? Bez tej forsy - na pewno nieudacznikiem i
Jego życie rozpłynie się w marazmie na chodnikach miasteczka.
Mógłbym też je dać na mieszkanie młodej dziewczynie, która ma
Dziecko nie wiadomo z kim. I sprzedaje się za 30 zł. na poboczu szosy.
Jezu Chryste! Ile dobrego można za te pieniądze dokonać!
Rozumiesz to, boś bogiem miłości.
Wiem, że rolę Judasza wypełniło przeznaczenie, ale cóż ci szkodzi?
Też kocham ludzi. Nieźle mi się wiedzie, choć to nie niebo,
Które obaj chcemy przychylić.
Święty 2003 r.
Umartwiony piwem, wódką, winem
Mój bliźni zanurza się w godziny poranka.
Myśl jego błąka się między słońcem
i bóstwami ziemi, które żyją w kubłach
Na śmieci. Wśród nich bezdomni aniołowie
Pochylają głowy i budują ład świata
Ze złomu, makulatury i łachów.
Godziny poranka odsuwają się od
Niego, jak raj wczorajszych kieliszków.
Unosi więc ku niebu obrzękłą twarz i
Modli dygotem zapoconych rąk
Do bóstw tak, jak i on, zdegradowanych.
Bóstwa przecudną swą wonią zalecają
Mu dalszą pokutę. Wskazują na
Aniołów, jakżeż bliskich mu w łaknieniu.
Bezwymiar iluzji
Gdy pielgrzymka idzie do
Częstochowskiej Matki Boskiej,
To nie do obrazu, lecz Jej Samej, która
Czerni się wśród zaduchu, śpiewu, organów,
Smrodu niedomytych ciał i spalonej stearyny;
Czyni cuda potwierdzone przez wota i
Henryka Sienkiewicza,
Bo jemu naprawdę udał się cud
Jej obrony.
Ale gdy Ty - Jerzy Olek - idziesz
Przez bezwymiar iluzji,
Nawet nie niesie ciebie twoje ciało;
Nie modlisz się, nie jesteś spragniony,
A cud tylko się śni, jako udana fotografia.
Linie proste i krzywe poza tobą
Mienią się barwami powidoków,
Tak samo kwadrat, sześcian,
Dzięki aparatom do zdjęciowania i
Boskiej doskonałości komputerów.
Pielgrzymujący są z Matką Boską,
Ty - z suchym łkaniem sensu
Poza nimi i migotaniem narodowej duszy,
Która wciąż kwili światłem wiekuistym.
Taki już los pozbawionych korzeni;
Jesteś ich kikutem w bezwymiarze iluzji.
I ja z tobą.
Choć nic nie usprawiedliwia nas obu:
Higienicznych, sterylnych, jak
Układy linii w wyobraźni.
Ani nic nie gani.
Wielkanoc jednej nocy
Zmartwychwstało wiele Twoich figur Panie
W niezliczonych kościołach. Były niesione w
Rezurekcję, pod baldachimem, w śpiewaniu,
Zapowiadającym śniadanie i alkohol.
Niektóre Twe podobizny wyrzezane były pięknie,
Inne z gipsu, olejno malowane, inne plastikowe.
Pieśni się tylko powtarzały, jakby
Świat z Tobą marzył o niezmienności trwania.
A Ty gdzie wtedy byłeś? Możeś leżał
Od wieczności pijany? I w majaki Twego
Delirium wchodziły ewangeliczne niewiasty,
Pozdrawiały, całowały Twoje szaty białe i
u stóp składały świeży, wonny chleb i wino?
Naprawdę wierzę w boską nieskończoność Twego
Przełyku, w Twój kałdun, w wielką moc wypróżniania;
Także w cud kroplówki z glukozą, ale to nie ratunek
Na katza zgryzoty i gorycze nadziei. Oto sacrum dzisiaj
To tylko blask telewizorów. Przybywa bezdomnych,
Głodnych, bezrobotnych; wielkie słowo Wolność i
Największe Miłość szarzeją w kadzidłach i w śpiewie,
Gdy swe delirium zmieniasz w rytuał rezurekcji.
Prosiłem starą kobietę, by zadzwoniła do Ciebie jak do syna,
Ale machnęła tylko ręką, bo nie umie czekać na połączenie
Wśród nieskończonych sygnałów telefonu. Tym bardziej
Że potrafi wykręcać jedynie zera Twych łez, a rezurekcyjne
Dzwony to jeno: Bim - bom, bim - bom, bim – bom.
Dałem więc jej ugotowane jajko i chustkę na głowę, choć
To zupełnie bez sensu, bo nie chciała się do niej zniżyć
Nawet jedna podobizna Twego zmartwychwstawania.
Gdy się tedy ockniesz – pozostań figurą
Wśród baranków swoich. Beknij na zdrowie i
Bóg z Tobą. Bim – bom, bim – bom, bim – bom.
Martwa natura
Bóg stworzył miasteczko Zieloną Górę, aby
Było ono martwą naturą. Nie czymś pozbawionym
Rodzenia się, umierania, szwindli, zbrodni i innych
Dupereli.
Przez wieki oto spoglądał z wysokości na różnych pacykarzy
I prześlepiał ich dzieła w łaskawej obojętności swej pełni.
Były wprawdzie czasy, ale minęły one dawno,
kiedy życzył, by jego tylko za artystę uważano,
Zaś całe dzieło stworzenia miano za arcydzieło, a ludzie,
W nędzy swych umiejętności, mieli je naśladować.
Niejeden skryba średniowieczny wpisywał to w
Filozoficzne i teologiczne traktaty. Niejeden kaznodzieja
Z ambony o tym obowiązku przypominał, i groził ogniem
Piekielnym za odstępstwo od naśladowania.
Gdy wszakże nieskończoność rozszerzyła się do wymiarów,
Których żadna wyobraźnia nie jest zdolna ogarnąć,
Bóg zaś znalazł się na najbardziej nieuchwytnym jej krańcu,
Pozbył się ambicji, godnych - co najwyżej - aniołów czy człowieka.
I nic go nie mogło wyrwać z radosnej i czystej pustki trwania,
Której spokój i cisza przelewały próżne w realne i realne w możliwe.
Ale pewnego razu czymś został poruszony.
Może był to słoneczny promień, który pobiegł za daleko,
Woń akacjowych kwiatów albo zapach sosnowych igieł.
I na moment został wyrwany ze swej obojętności.
Spojrzał oto w dół i ujrzał teren pofałdowany, lesisty
Z łysinami pól i ugorów, na nim zaś miasteczko,
Ani wielkie ani małe, ani piękne ani brzydkie,
Ani spokojne, ani wzburzone.
Tu nie zaczynała i nie kończyła żadna rewolucja.
Tu też nie zdarzył się początek socjalizmu, ani nie
zaczął się kapitalizm. Nic od niego nie zależało,
Czyli zależało nic konkretów i wartości.
Wprawdzie długo, bo jeszcze dwieście trzydzieści lat temu,
Palono tu na stosach czarownice. Cóż w tym wszakże dziwnego?
Jeśli bowiem gdzie indziej proceder ten spadł
Do umysłowej nicości, tu dopiero wykluwała się ona.
Najśmielsze idee zaś zawsze rozpływały się
w gadulstwie, lub natychmiast zapominane były
Jak przypadkowy kamień na polnej drodze. Trwała
Spokojna senność przemijania i powrotów, jakby
Wszystko to zaplanował Eklezjasta.
Miasteczko ma zabytkowy ryneczek z ratuszem,
Jakieś fabryki, kilka kościołów, deptak wysadzony drzewami,
A reszta składa się z zieleni, ozdobnych, dawnych willi,
Banalnych domków z ogródkami i mieszkalnych pudełek do spania.
Handluje się tu, pracuje, żeni, rozwodzi, rodzi
dzieci lub robi skrobanki. Nic więc tak szczególnego,
Że aż warto było to zatrzymać na uwięzi sztuki.
Jednakże miasteczko ogarnięte jest trwaniem,
A w nie wpisana była i jest niezmienność,
Unosząca się nad nim jak dal nieobecności, zmieniająca
Nawet lot komara w przejaw istnienia niebytu.
I to zdało się Bogu tak urokliwe, że zapragnął, by
Trwało ono w tej postaci wiecznie. Tchnął w nie ducha i
Zielona Góra stała się martwą naturą.
Dzień tu wprawdzie następuje po nocy, chmury
Zasłaniają lub odsłaniają słońce czy księżyc i gwiazdy,
Padają deszcze albo praży upał, wieją i ustają wiać wiatry.
A przez to płynie czas, z którego jednak Zielona Góra została
Wyłączona jako najprawdziwsze z prawdziwych dzieł sztuki.
Wszystko tu bowiem jest konkretne, zarazem jakby
Oddalone od namacalności. To, co pojawia się
Czyni to mimochodem, bez wysiłku, w samej grze porównań
W umyśle Stworzyciela. Co wcale nie jest jednak takie dobre.
Choćby dlatego, że jedna martwa natura w galerii wszechświata
To stanowczo za mało. Pomijam już, że nie wiadomo, kto,
Gdzie i kiedy zechce zająć się jej konserwacją,
I komu przypadnie rola kustosza, bo
Bóg o tym zapomniał.
Wiem coś o tym, bo przecież tu trwam i czuję konsekwencje
Braku rozwiązania tych spraw. Właśnie miałem życia tu
Dosyć, i chciałem się powiesić. Ale Pan Bóg
Wymazał wszystkie miejsca, w które mogłem
Wbić hak na sznur. Sznur zresztą też okazał się
Skrętem z pajęczynowych intencji.
I tak oto istnieję wpisany w całość obrazu.
Martwa natura w martwej naturze.
Mgnienia
Przypowieść
Bawiliśmy się w Indian. Mieliśmy wszystko:
Przepaski z piórami, łuki, strzały, kolorowe farbki
Do pomalowania twarzy na barwy wojenne.
Chcieliśmy wygnać Blade Twarze z zagrabionych
Prerii, pozbawić tchu Żelazne Konie, pędzące
po torach, i przy ognisku zapalić
Fajkę pokoju z braćmi z innych plemion.
Brakowało nam tylko wodza, a chciał być nim
Każdy z nas. Nie wiedzieliśmy, jak go wybrać,
Więc wpadliśmy na pomysł, żeby to rozstrzygnąć
Przez losowanie.
Padło na mnie. Byłem drobny, słaby i nieśmiały.
Wszyscy osłupieli. Najambitniejsi wśród nas
Wojownicy zacisnęli tylko wargi.
I nasze plemię rozproszyło się, a ja dostałem
Kilka kopów.
Loteria nie niesie charyzmy.
Troska
Budzę się z piaskiem w głowie.
Zasypiam z piaskiem pod powiekami.
Budzę się, zasypiam, budzę i tak
W kółko.
Piaskowy ze mnie człowiek
W sypkim piasku troski.
Wsiąka weń krew i mocz
Rozkłada się serce, wątroba,
Nerki. Czuję w sztywniejących kościach
Resztki ciepła po pradawnej matce.
Od samego rana aż po noc
Do otwartych oczu wpada
Piaskowe ziarenko po ziarenku.
Matka uśmiecha się
Współczująco całą pełnią Ziemi
I też trwa pod powiekami.
Obrazek rodzajowy
Żółte kwiaty podbiału
na wiosennych gruzach:
stopy słońca w pobliżu
moich przemoczonych butów.
Co jeszcze, co jeszcze
Wybuchnie w wyobraźni
I oślepi usta?
Idę głodny, bo strawa
Dawno we mnie zmarła.
Zabiła pożądanie.
Depczę kwiaty i słońce
Gaśnie na mych butach.
Szeleszczą zasuszone
Imiona dawnych bogów
Po przebrzmiałych wojnach.
Głupio i żółto
Żółto i głupio.
Usiłując pogodzić się z rytmem świata
Pociąg przewiózł mnie z dworca na dworzec.
Od ludzi w pośpiechu biegnących do tych, którzy,
Zdążając przez perony, szli do otchłani wyjścia,
Otoczeni tylko rytmem wybijanym własnymi nogami.
Spiker zapowiadał odjazdy i przyjazdy.
Senność spajała pory doby.
Buty ugniatały. Palce zlepione były potem.
Pomyślałem o mych nadrzewnych przodkach,
Nadziejach rodzących podróże, minionych
Dworcach, spikerze i
Nagle wszystko stało się jasne:
Nigdy i nigdzie mnie nie ma.
Z dzieciństwa
Babcia siedzi na ganku rozlatującego się, poniemieckiego domu
Na przedmieściu w Świebodzinie. W jej gasnących oczach
Przycupnęła białoruska wieś spod Nieświeża, w której była
Jej zagroda z koniem, krową, świniami i dzieciakami
We wciąż głodnym przednówku. Na głowie ma chustkę
Zawiązaną pod szyją. Nad babcią - słońce.
W jej włosach spaceruje wesz,
Także pełna pogody.
1953 r.
***
Koniec czerwca. Ciepło. Idę nad stakadę na wąskiej strudze,
Łączącej dwa jeziora. Ze mną - trzech kolegów. Mamy
Po dziesięć lat, na głowach wielkie liście łopianu.
Żadnemu z nas nie świta, że jeden umrze na raka krtani,
Drugi zmarnieje jako policjant w Berlinie, trzeciego zeżrą dzieci
I robota, a mnie niedosyt utopi w niespełnieniu.
Idziemy torfową ścieżką, ubrani tylko w majtki, przeskakując
Świeże placki krowiego łajna. Dwa jeziora łączą się beztroską
Strugi, w którą zanurzymy się pod stakadą i bezmiar
Ogarnie nasze ciała. Trawa i kaczeńce będą zdychać w słońcu,
A liście łopianu zmartwychwstaną.
Morąg 1966 r.
***
Lipiec w koszarach. Sierżant dał nam spocznij.
Siedzimy spoceni pod blokiem obok placu ćwiczeń.
Bohdan Zadura, znany potem pisarz, który ślubował,
Że przez sześć tygodni trwania obozu nie zmieni i
Nie wypierze onuc, mówi do mnie: coś ci zaśpiewam
i cicho wydobywa z siebie zwrotkę o
\"Papierowym żołnierzu\" Bułata Okudżawy.
Mamy mokre ciała. Dzieje nam się krzywda
Dyscypliny. Onuce śmierdzą. I jest
Czysta poezja, której próżno szukaliśmy
Później gdzie indziej.
Z przyjaźni
Krzysztof Gąsiorowski zbyt długo żyje. Mówię to jako
Jego przyjaciel od czterdziestu już lat. Zbyt długo. Był
Świadkiem mego debiutu w \"Kulturze\" w 1965 r.,
Czyli przed wiekami, kiedy poetów unosiły gołębie nad
Warszawą. Dostałem wtedy 400 zł. honorarium.
Zaprosiłem go ze Zbyszkiem Jerzyną na wódkę i
Jajecznicę z cebulą. Fruwaliśmy najpierw w moim
Sublokatorskim pokoju, potem nad Łazienkami, piliśmy,
Zagryzali chlebem z jajecznicą i znowu fruwali.
I trwało to do ponad litra czystej, aż ptaki strząsnęły nas
Na ziemię. A potem pobił się Krzysztof ze Zbyszkiem o to,
Który z nich jest lepszym poetą. I gołębie gruchały
Nad ich siniakami. Pięknie było i wszystko na czasie!
Teraz ma prawie siedemdziesiątkę i grucha do Ewy, co
Połyskiem długich blond włosów zatrzymuje klepsydrę.
\"Ewka jest śpioch - powiada - i muszę się z nią zacząć
Kochać, zanim się obudzi, inaczej mnie, jakby to powiedzieć,
Opieprza\".
Zbyt długo żyje. Zamienia się coraz bardziej w
Słowa. Czasami się upija. Pisze wciąż piękne wiersze, ale
Gołębie lecą gdzieś do otchłani, mijając go, oniemiałe,
Choć z nikim nie musi się już porównywać. Jest
Lśniącym okruchem bytu.
Zdjęcia rodzinne
Inicjacja
Miał siedem lat, gdy przylepiony
Twarzą do okna
Zobaczył jak tato robi to z mamą.
Oboje byli nadzy i ruchliwi.
W pewnej chwili mama
Wyśliznęła się spod taty,
I dostała od niego w twarz.
Podbiegł pod drzwi, zapukał,
Mama odziana w szlafrok i w łkanie
Otworzyła mu.
Tato, tylko w majtkach, siedział
Na krześle i mamrotał:
Brakło tylko dwu sztosów,
Tylko dwu sztosów.
Chłopiec poszedł do łazienki.
Śmiał się i sikał,
Sikał i śmiał się,
Aż zrobiło się mu pusto
I smutno.
Święta Rodzina.
Na chwałę
Siedział zgarbiony i skupiony. Wolno przyklejał do kartek
Białego papieru Matki Boskie z dzieciątkiem, św. Józefów,
Kotki, Aniołów Stróżów, chroniących dziatki, cycate panny
W miłosnych serduszkach, krajobrazy
I klejącą taśmą łączył je z prostokątami ze szkła.
Palce stawały się lepkie od kleju, powietrze ciężkie,
Duszące i mało jasne, mimo, iż dzień był słoneczny.
Jego głowa leżała w powietrzu,
A postać zdawała się manekinem przecinającym światło
Wśród obojętnych rzeczy.
I każdy gest to potwierdzał, był wyrazem natężenia,
Zamykał wśród tych twarzy i ciał płasko przyległych
Do papieru, uśmiechniętych i wyrażających
Poprzez ten uśmiech fizjologię swego istnienia.
Wszystko to było na sprzedaż i chwałę zwykłości.
Droga Pana
Ulicą miasta idzie Pan.
Jest sprzedawcą obrazków, które
Są śladami dawnej jego świetności.
Idzie powoli, patrząc przed siebie,
Obok niego niosę dwie
Wyładowane obrazkami teczki.
Dają nam one zarobek
I złudny smak dali.
Co pewien czas Pan przystaje,
Bo się męczy chodzeniem,
A potem rusza nagle,
Z początku szybciej, potem wolniej,
Aby znowu przystanąć i znowu iść.
Jest pochylony i jego głowa
Tworzy jakby pagórek
Nad luźno schodzącym
Zboczem pleców.
Marynarka opina go mocno,
Jakby miała uchronić kości przed
Nagłym rozsypaniem się na tej ulicy.
Stajemy przed restauracją i
Wchodzimy do niej,
Pan zamawia dla nas obiad,
A sobie setkę. Jemy szybko, a on
wypija wódkę.
Jego twarz staje się czerwona
Jak wypełniona krwią brzoskwinia, którą
Można otworzyć najlżejszym nawet
Dotknięciem paznokcia.
Ja, jego Syn, znam ją z domu,
Gdy przed nocą przychodził pijany,
Krzyczał na Matkę i na mnie,
A potem kładł się spać, jakby
Wracał do nieba.
Właściwie ciągle czegoś chciał,
Ale było to mało konkretne
Albo już za wielkie nawet dla aniołów.
Może naprawdę to mógł on
Tylko bez końca siedzieć
Na tym łóżku, oszołomiony wódką?
Teraz słabe jest jego ciało, duch bezwolny,
Ale on zawsze chyba poruszał się
Po tym świecie
Tylko siłą inercji.
Na straganie sprzedaje obrazki
Ludziom, jak i on,
Pogubionym w boskości i pięknie.
Została nadzieja na parę groszy, ja
Obok, jakaś restauracja z obiadem i wódka.
Czysty byt.
Oczy
Zasnąłem przy stole. I zdało mi się,
Że ze wszystkich stron otaczają mnie oczy.
Mrugają do mnie, zwężają źrenice,
Połyskują w zetknięciu z moim spojrzeniem i
Tworzą różnobarwną mozaikę ze swego
błękitu, zieleni i czerni.
Boję się, mimo, że w niektórych
Tli się życzliwość, ale dominują
Kpiące, złe, zimne, rozczarowane.
Patrzą na mnie, choć niektóre
Przykryte są powiekami,
Jakby pogrążone były we śnie,
Albo znudziły się moim widokiem.
Gdy się budzą, chcą, bym się zachowywał
Zgodnie z ich wiedza o mnie.
Ale jakże to czynić, skoro każda z par oczu
Wie co innego.
Czuję się zagubiony i
Gdziekolwiek się obrócę, widzę je;
Gdy patrzę nawet na podłogę, to i tam
Napotykam jakąś ich parę,
Porozumiewającą się z inną
Poruszeniem rzęs.
I każda tych para oczu ma swego właściciela.
I każdy z nich jest w tej samej sytuacji, co ja.
Gdzieś między nimi są oczy ojca,
Który czegoś chce i karci mnie za bierność,
Oczy przyjaciela, oczy brata, oczy matki,
Lecz w tej migotliwej mozaice nie potrafię ich
Wyraźnie wyróżnić.
Gardło mam ściśnięte.
Wszystkie możliwości wyczerpują się
W oddychaniu, które pochłania czas.
Rozglądam się teraz po pokoju
I trwam bez ruchu
Obudzony.
Jest zaciszne nic.
Pokój
Nie jest wielki, ale wysoki.
Jego ściany pomalowane są na biało i
Pokryte wzorkami z wałka malarskiego.
Część jednej przysłania żółta szafa
Z trzema drzwiami.
Skrzypią one przy otwieraniu.
Przy przeciwległej stoi tapczan
Obity ciemnoniebieskim pluszem.
Nad nim wisi obraz ze
Świętą Rodziną.
Inne ściany są gołe.
W jednym z kątów matka ustawiła
Stolik z radiem, które często się psuje,
Po środku pokoju - stół pokryty
Jasnozielonym obrusem we wzorki.
Jest cicho. Stawiam krok za krokiem i czuję
Ciężar ciała, przenoszony z nogi na nogę.
Całym światem jest podłoga, na której
Wsparły się te rzeczy wraz ze mną.
Umieranie
Tego dnia Pan był blady i słaby. Oczy miał mętne i
Jakby na wpół wyciekłe. Leżały w oczodołach, jak
płaskie, okrągłe kałuże, po brzegach których
Osiadł i przywarł muł. Ręce mu drżały i osad
Nikotyny na palcach przypominał żółtą ciecz.
Usta otwierał niechętnie, Ale i tak powiedział dużo.
Najbardziej się ożywił, jak wynoszono
Do trupiarni jednego, co zmarł wczoraj wieczorem,
Mówił wolno, często przerywał
I prawie spał, ale za chwilę jakby się budził,
Przypomniawszy sobie coś, co można jeszcze rzec.
Chciał być władcą nie tylko swoich słów, ale
Moim i matki. Chciał nawiązać kontakt z nami,
Jak niegdyś czynił to z Bogiem, gdy czuł się Noem,
Który uratował ludzkość, nie dając jej jednak
Szczęścia i wieczności, ale wędrówkę,
Która była i jego udziałem.
Nie szedł teraz nigdzie. Z raju została jeno
Jego nagość, którą okrywał pidżamą i kołdrą,
Leżał w swoich chorobach cichy i Bóg był mu świadkiem.
Jego słabość wznosiła go do Pisma, śmierć
Szeleściła w oddechu.
Na ulicy
Wieczór był mroźny,
Słabo oświetlony.
Szliśmy z matką skurczeni,
Oszołomieni ostrością powietrza.
Dotykało ono naszych ciał
Przez płaszcze i ubrania.
Zmuszało do unoszenia ramion,
Jakby to odganiało chłód.
Nasze cienie padające na ulicę
Były wydłużone i kanciaste.
Przypominały ludzi leżących w olbrzymim
Łożu, w jakie przekształciła się ta ulica.
Przesuwałem się z nią po nim,
A jego końca nie było widać.
Ojciec leżący w szpitalu,
Przewracający się z boku na bok
I my na tej ulicy
Stanowiliśmy osobne całości.
Ta ze szpitala oddychała
Z coraz większym trudem.
Było jednak
Coraz bliżej domu
I dalej od szpitala.
Szliśmy żyć.
W trupiarni
Leżał na wznak
Z rękoma obok siebie,
Ubrany tylko w pidżamę.
Był dłuższy niż zwykle i
Jak zawsze blady.
Jego wzrost i mój,
A nawet kształt sylwetki
Były takie same.
Obok matka
Głośno płakała.
Dziwnie to wyglądało:
Różowa od łez
Kobieta,
Poruszająca się
I parująca obok
Jego stateczności
I powagi.
Treny
Tren 1
Matka umarła. Jej serce
Było zużytym flakiem,
który słabo rozprowadzał w
Mózgu tlen. Płuca
Dygotały astmą.
Nic więc dziwnego, nic dziwnego.
Nie zostawiła mnie
Samotnie na świecie.
Od dawna jestem sam i też
Czekam na śmierć.
Włoski orzech w jej ogrodzie
Również zdycha zdrowo
Tak samo krzewy
Malin, drzewko wiśni i moreli.
Pamięć dawno
Uschła z niedotlenienia.
Skąd zatem to łkanie ciałem i duszą?
Wszak wszystko w porządku. Śmierć
Oddycha normalnie. Jutro pogrzeb.
Zużyte serce stoi. Płuca już nie kwilą.
Nieobecność ściele się we mnie jak
Wymięte prześcieradło.
Piję wódkę.
Tren 2
Kiedy traciłem wiarę - łapała ją i
Zlepiała ze mną płaczem.
Nie pomagało.
Budziła się w środku nocy z jękiem.
Krzyczała, że ją zostawiłem,
Bo bez Boga nie zobaczę w niej
Matki.
Miałem 15, 16 lat.
Bóg odchodził wtedy na wieczne
Wagarowanie.
Ona szła rano do roboty w fabryce
Zarobić na jedzenie, dach nad głową.
Moje szkolne podręczniki.
Bóg tymczasem marnował czas,
Aż kiedyś (wczoraj) umarła.
Jej płacz spina mi gardło.
Tren 3
Wracała zasapana od pracy i astmy.
Jej wielkie ciało w sukience w groszki
Falowało upałem.
Siadała i krzesło wpierało się w podłogę
Pod jej ciężarem i bezwładnością.
Trwała na nim z pół godziny.
Potem przebierała się, myła,
Gotowała obiad.
Jedliśmy go rozmawiając o
Różnych sprawach, które
Snuły się w nas pajęczyną.
Los był naszym pająkiem i
Wyssał najpierw jej życie.
Ja wciąż jeszcze jestem
Na potem.
Tren 4
Stoję pod jabłonką z bratem.
Obaj mamy grzywki na głowie.
Za nami mama.
Fotograf mówi nam,
Gdzie mamy patrzeć.
Mama krzywo się uśmiecha,
Bo wczoraj tato ją zbił.
Ja chciałbym, aby
Były na zdjęciu moje
Zaciśnięte piąstki.
Jest lato, mam pięć lat,
Mama opiera rękę na
Ramieniu brata.
Pstryk i wszystko
W porządku.
Tren 5
Mama pędzi bimber. Przyjechałem na wakacje.
Zeszło się trochę dziewczyn i chłopaków.
Pijemy. Szumi nam w głowach.
Mama przy kuchni.
Nie martwcie się dzieci - mówi -
Jak wypijecie, zaraz coś się wykropli.
Pan Bóg by lepiej o nas
Nie dbał.
Piję teraz sam.
Mama zeszła między trupy.
Tren 6
W domu jest w upały chłodno.
Mama ciągle mówi.
Mówi, mówi, mówi i usta
Jak winorośli korzeń otwarte
Na ciągłe rodzenie krzewu.
Co tu zrobić?
Mama to mama.
Mózg mi kwili.
Teraz umarła.
Obok domu bawią się dzieci.
Skowyt jej oddechu
W domu.
Krzew się skurczył.
Tren 7
Tato lubił mojego brata.
Kupił mu nawet wyścigowy rower.
Mama pogłaskała mnie wtedy
Po głowie.
Nie martw się - powiedziała -
I kochaj tatę.
Potem poszła między gary
I pozostała.
Człowiek jest tam,
Gdzie jest.
Tren 8
Wszystko tu swojskie i znajome.
Nawet zielsko między grobami,
Kwiaty na cmentarnych śmietnikach.
Mam ponad sześćdziesiąt lat.
Więcej, niż ojciec kiedy umierał.
Byłem więc już jego rówieśnikiem,
Teraz stałem się bratem,
A będę wujkiem, ojcem i dziadem.
Zjawiłem się tu, bo chciałem
Nad jego mogiłą pomilczeć.
Przyszedłem z matką, ale ona
Nie umiała jej znaleźć.
Pamięć jej oślepła.
Chodziliśmy więc tam i sam
Z naręczem chryzantem i zniczami.
Pomyślałem: powinniśmy
Na mogile postawić nie kwiaty
A pół litra czystej.
Ojczulek bowiem chlał zdrowo i zapamiętale.
Stąd śmierć przyszła do niego szybko
I oszczędziła długich lat kaca.
Gdy grób się odnalazł - zapaliliśmy
Znicze, wstawiliśmy kwiaty.
Czułem tylko zimno i
Siąpiącą po twarzy mżawkę.
Jak dobrze pójdzie
Stanę się rówieśnikiem
Mamy.
Tren 9
Idę od snu w dzień
I w oczach staje mi matka.
Patrzy na mnie z wyrzutem, leżąc
Na szpitalnym łóżku. Twarz ma wychudzoną,
Cała jest drobna, wiotka, pokasłuje, dusi się.
Cóż mogę zrobić teraz dla niej?
Idę wyrzucić śmieci
I znowu, tak samo, staje mi w oczach
W środku lata, w rok po śmierci.
Nic się nie zmienia: ten sam wyrzut,
Jak wiadro z odpadkami.
Wracam do mieszkania, biorę książkę,
Matka w moich oczach porusza się, kasła,
Za ramiona trzyma ją żona brata i prosi, by
Coś zjadła. A ona tylko patrzy na mnie z wyrzutem.
To prawda: dawno, dawno temu
Oderwałem się od niej, jak guzik od ubrania.
Potoczyłem się daleko w prozę prywatności.
Nie wiem, co to dobro, zło, rodzina, czułość,
Więc nie umiem się usprawiedliwiać.
Toczę się, toczę, toczę.
Idę nocą spać i matka nie
Wybiera się na wieczne odpoczywanie.
Patrzy na mnie i wchodzi w sen, w którym
Błąkają się pola z jej nieobecnością.
Tren 10
Daj mi już spokój, mamo, daj spokój. Ja przecież tylko
Żyję. Jedzenie i picie przekształca się we mnie w krew,
Komórki, ślinę, spermę, pot, szczyny i gówno. Ważę coraz
Więcej. Kaszlę, z coraz większym trudem oddycham.
Wszystkie gwiazdy, które mi przyświecały, zaginęły.
Tyle było i jest do zrobienia: światowa rewolucja,
Oświecenie, a choćby zapewnienie żarcia dla
Wszystkich potrzebujących. A ja po prostu sobie żyję.
Zasługuję więc na twe spojrzenie pełne wyrzutu,
Choć nic z tego nie rozumiesz, bo
To inna bajka.
Patrzę więc w swoje odbicie w lustrze, ale
Nawet ono mija się ze mną. Pokazuje człowieka,
Który chce mnie przeżyć. Poprawia on resztki
Włosów na głowie. Macha na mnie ręką
I wydyma usta. Jego gwiazdy migocą srebrem na
Całej lustrzanej powierzchni.
Czy to mało, mamo,
Czy to nic, kiedy już nie jestem sobą, a
Jeszcze nie trupem?
Tren 11
Za oknem trwa upał i pot
Chrzci całe ciało.
Jest prozą lata,
Jak śmiertelny oddech
Minut.
Mój zmarły ojciec może
Pali papierosa w chłodzie nieba
I wydmuchuje dymu
Białe obłoki.
Moja nieżywa matka może
Chciałaby mi to niebo
Przychylić.
Pewne jest jednak tylko Nic
Wieczności.
I ta suchość w ustach.
Tren 12
Plac wokół ratusza rozkłada się płytami z cementu,
Które dawno popękały, lecz tak świętuje zwykłość.
Spomiędzy szpar wyziera rdest, lebioda, perz
I schną sobie z mrówkami w upale.
Niekiedy chwieją się od powiewu panien
siusiu-majtek z wieczną obietnicą
Wszystko więc w porządku, nie ma i nie było sprawy,
Jak nie było tu i nie ma mnie, gdy przechodzę
W inną niż kiedyś stronę Świebodzina,
Którą zamykał pociąg, gwiżdżący odjazdami stąd
Na zawsze.
Teraz nie ma na zawsze.
Depczę chwasty, mrówki, potykam o pęknięcia płyt;
Patrzę na stary kościół, obnażony z sensu,
Wciąż stwarzający śluby, niedziele i pogrzeby.
I idę w tę inną stronę: od ratusza kościoła do domu matki,
A ulice mną idą, jedna w poprzek drugiej.
I jak zwykle nie jestem, aż do brzegu miasteczka,
Gdzie przed domem koty, psy i kury, sałata, agrest i wiśnia
Są u siebie, jak bałagan i orzech, który zdrowo schnie.
Matka wyciąga do mnie ręce ze swego umierania,
I przechodzimy na drugi brzeg.
Liryki męsko-damskie
Obecność
Otwieram drzwi na klatkę schodową;
Otwieram drzwi do mojego mieszkania;
Otwieram usta do mojej miłości;
Świat się zamknął.
Dzień po dniu
Pościel świeżo
Przyniesiona z magla
Położyła się roztargniona
Na podłodze w kuchni.
Potykasz się o nią
I wylatuje z ciebie
Pisk, jakby suchy
Papier tarł o szkło.
_ Ze stołu łuszczy się
_ Farba olejna i
_ Wyłażą pająki
_ Spod starych mebli.
_ Głos wewnętrzny
_ Zaniemógł
_ I syczy tylko:
_ \"ja pierdolę!\"
_ Na dodatek –
_ Twoja nadchodząca
_ Miesiączka
_ Objawia się.
_ Jakby księżyc
_ Stanął w poprzek
_ Zębów.
_ Tak spada
_ Kropla po kropli
_ Do zlewu czasu
_ Zwykłość.
Wszystkie moje kobiety
Wszystkie kobiety mojego życia
Były tylko jedną kobietą, która
Każdego dnia rodziła
Mnie wciąż od nowa i
Bez znieczulenia.
Krzyczała z bólu, płakała,
Parła, mocno rozchylając uda,
Pociła się robiła pod siebie,
Aż ukazywała się moja głowa,
Potem reszta.
Nie prosiłem się o to, więc
Darłem się na nią.
A ona w popłochu myliła
Głód z pożądaniem,
Albo pożądanie z głodem.
Zawsze jednak na wszelki wypadek
Dostawałem cycka, flaszkę,
Albo klapsa.
I tak już od paru dziesiątków lat.
Kiedy zaś przychodził zmierzch
Zamykała się w sobie i we mnie,
Abym sam siebie nie urodził.
Miłość jest pełna spazmów i
- jak to mówią -
Ślepa.
Wiersz miłosny
Umarłem i
Znalazłem się w Piekle.
Ale jeszcze nie w kadzi
Z gotującą się smołą.
Stałem się tylko kozłem
Z rogami, zionącym siarką.
Pozwolono, bym wziął udział
We własnym pogrzebie.
Oto krematorium.
Za chwilę spłonę.
Płacze moja pierwsza,
Druga, trzecia żona.
Idę niewidzialny
I kopię w dupę pierwszą.
Jęk.
Idę za drugą i też
Kopię ją w dupę.
Jęk.
Idę za trzecią i
Głaszczę jej włosy.
Jęk.
O kurwa!
Nie ma
Sprawiedliwości
Na tym
Świecie.
Oksana
Wypijam łyk polskiego calvadosu pod nazwą \"Złota jesień\".
Ma 40% i rumiane jabłko na etykiecie. Smakuje
Jak bimber z fermentujących owoców i płynnie kojarzy mi się
Ze smagłą, szczupłą Oksaną z Białegostoku, w którą 35 lat temu
Sączyłem spermę. Potem wyciskam wprost do ust sok z
Grejpfruta rozciętego na pół.
Patrzę przez otwarte okno na zielone drzewa, którymi kołysze
Delikatnie wiatr. I rozpływa się we mnie monotonne ciepło
Alkoholu. W radiu jazz jak wtedy.
Śmierć jest wciąż trzeźwa i wcale nie boli. Ponownie więc
Wznoszę szklankę i pamięć. Oksana przeciąga się w pościeli,
Bo naprawdę jeszcze nie musi się śpieszyć ze skrobanką. Ma
Rumieńce jak jabłko i moje ramię pod głową.
Maria
Maria była darem moich
Podróży za zarobkiem
Oto docierałem do hotelu
Z torbą i butelką wódki.
Brałem prysznic,
Chowałem się pod kołdrą.
Potem słyszałem
Tupot jej pantofelków.
Kochanie migotało nami jak
Osłonecznione firanki w przeciągu.
Raz nawet ją zapłodniłem,
ale ginekolog zajął się intruzem.
Piliśmy wstrzemięźliwie, aby
Zbyt łatwo nie wpaść tylko w siebie.
Potem wracałem z zarobkiem
Na żonę, dzieci, dom.
A ona rozkwitała i kwitnie
Dalej i dalej.
Chociaż tylko Bożek Pan
Obejmuje ją teraz swymi udami.
Sylwia
Sylwia kochała w miłości małżeństwo
Kiedy się więc oddawała
Kołysał się w niej ład, nowe kafelki
I zrazy zawijane.
Jęczała i stękała, potem
Poprawiała pościel i mówiła,
Że na zawsze
Chce zachować w sobie
Moją spermę.
Ale małżeństwo nie przychodziło
I nie przychodzi.
Chce więc zerwać, lecz
Mieszkania chrypi pustką.
Kaja
Było kochanie, ale nie było
O czym mówić.
Doskonałe proporcje jej ciała sprzeczały się
Z twarzą, w której spała tkliwość.
Była ambitna i cierpliwa.
Miała mądre piersi, wąskie uda.
Pożądała pożądanie, ale
Nie było o czym mówić.
Poszliśmy w nieobecność.
Iwonka
Iwonka cierpiała na wieczny niedosyt
Miłości, zabawy, alkoholu i pełni.
Szczupła i smagła, z włosami
Farbowanymi na rudo.
Patrzyła na mnie tak, jakby
Miała urodzić księżyc.
Ale zdarzał nam się jedynie
Prozaiczny seks.
Plótł nas w hotelach, w lesie,
Na fotelu w samochodzie.
Zabawa i pełnia nie chciały się zdarzyć.
Więc przynudzała swymi wyznaniami.
Raz nawet zdawało mi się, że ją kocham,
A była to tylko suchość w ustach.
Pewna mała Grażynka
To się zdarzyło raz i
Jakby mimochodem.
Był sierpień, upał,
Był las.
Butelki pozbyły się
Szampana,
A my ubrań.
Nie było czego
Powtarzać.
Zmierzch
O tym że pada deszcz
Przez kilka godzin rozmawiałem z kobietą,
Starą panną, która wszystko, co najgorsze, ma za sobą.
I jest spokojna, jak kałuża schnąca do dna.
Ma za sobą burze, rozczarowania, nadzieje, łzy;
Pamięta też, jak była dzieckiem na wsi pod Kielcami.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie,
Ona stuliła kolana i otwierała szeroko usta.
Był wieczór, potem prawie noc,
I minuty, rozgniatane jak wszy, trzaskały w zegarze.
Rozmawiałem z kobietą, która jest kobietą,
I tyle było w nas obojętności, że tego
Nie zauważyliśmy.
Padało i rozmowa się kleiła.
Scena rodzajowa
Na podwórzu rozsypała kurom ziarno,
Potem poszła do chlewu i wlała świniom
Żółtą bryję. Nie patrząc, jak żrą, wyszła.
W gorącym powietrzu świeża woń
Sosen pomieszana ze świńskim odorem.
Pies się gdzieś schował.
Idąc do domu ciężko unosi nogi
Nad rozgrzanym piachem, uleżałym na całej
Szerokości zagrody. Jej biodra
Poruszają się nierytmicznie,
Z nimi spódnica.
Powietrze stoi.
W głębokiej ciszy mija sekunda po sekundzie.
Czuje duszność, ma mokrą od potu bluzkę.
Świat przytłacza ją upałem.
Coś w niej usycha.
Kobieta przed lustrem
Widzi, że krzesło przytrzymuje jej ciało
Pomiędzy podłogą a sufitem.
U góry opina je różowa bluzka w białe groszki.
U dołu wystają grube, pokryte żylakami nogi.
Przysiada na nich z brzękiem mucha,
Aby odpocząć przed dalszym lotem.
Na nieco rozchylonych udach opierają się
Jej mocno opalone ręce. Są nieruchome.
I w tej pozycji przyjmuje przepływające chwile.
Otaczające ją przedmioty pozostawiają zdarzenia
Na swych obojętnych krańcach.
Czuje się głodna.
Przeterminowana
Gdy zamierza wyjść poza dom, dokładnie myje
Już trochę nadpsute zęby, czesze się, maluje usta,
I martwi się nieco nalaną twarzą.
Siadłszy na stojącym przy oknie zydlu,
Słucha odgłosów gotującej się w garnku wody,
Tak samo jak przed miesiącem, przed tygodniem.
I patrzy przez chwilę na przeciwległą ścianę i
Połyskujący na niej promień słońca.
Taki sam, jak co dzień i
Tylko mniej lub bardziej gorący,
Zależnie od pory roku i od
Obłoków, przesuwających się po niebie,
Które trwa nad jej domem.
Wzdycha, wychodzi.
I to wszystko
Bardzo stara miłość
Kobieta myśli o operacji plastycznej.
_ Wygładza pomarszczoną szyję.
Marzy, aby wychynął z niej piękny
Motyl dziewczyny.
Mężczyzna przemyka się w starej skórze
Do pierwszej lepszej knajpy, aby miękka
Słodycz pijaności przyniosła ciszę i ład.
I oboje są poza sobą.
Tlą się w nich jeszcze dawne ogniska;
Ich żar i blask, który opromieniał miłość,
Ale przybywa wciąż szarego popiołu.
Pora gasnąć.
Oboje są poza sobą: w tunelu kalendarza.
Nigdzie już nie idą - tylko czas ich niesie,
A oni biernie potykają się o dawne i nowe daty.
Czyste życie
Mój pięćdziesięcioletni przyjaciel spłodził dziecko
Ze swą trzydziestoletnią żoną. Wyszło ono z jej
Gównem i moczem. Patrzył na to w środku nocy,
Chciało mu się rzygać, spać, rozłożyć w nicości,
Ale pielęgniarka nie pozwoliła. Pomyślał o jej
Młodości, swym zużytym ciele, nadał dziecku
Imię Emma, aby pani Bowary mogła
Przewrócić się jeszcze raz w grobie po
Udanym samobójstwie. Wreszcie pomyślał,
Że żona, jakby nigdy nic rozpycha światło i
Może zamknąć oczy. Śmierdziało.
Resztki
Resztki
Żyję wśród ludzkich żyjących odpadów,
A obok mnie błąka się młoda kobieta.
Czym one są te ludzkie odpady?
Zmarszczkami na krajobrazie,
Zastygłym głodem pełni?
A kim jest ta kobieta?
Zaplątały się w siebie jej gesty i miłość
Nieświadome czasu.
Kim ja jestem w płonącym jak papieros
Życiu, które kończy się przy jej oddechu?
Obojętnie rosną sobie drzewa: dąb, sosna,
Klon i lipa. Ona chodzi między nimi
Jakby nigdy nic.
Ludzkie odpady dygocą
W krajobrazie.
Żyję.
Nad przyjacielem filozofem
Było w nim coś miękkiego,
Ja