Jak księżyc

Poezja Filozofów

Na VI Polskim Zjeździe Filozoficznym (Toruń 1995) wśród imprez towarzyszących niezwykłym powodzeniem cieszyły się spotkania piszących poezję filozofów. Słabość filozofów do poezji to zresztą stara sprawa… Uważam więc, że stała publikacja twórczości poetyckiej filozofów na stronie Nowej Krytyki to dobry pomysł.

Każdy piszący wiersze filozof może od tej pory zwrócić się do nas o publikację jego utworów na naszej stronie. Będziemy zapraszać znanych filozofów-poetów w gości i namawiać, czasem dekonspirować tych, co swą twórczość poetycką skrywają.

Jedynym kryterium kwalifikacji będzie fakt poetyzowania przez filozofa, wszystko jedno czy dyplomowanego czy studenta. Do wysyłanych utworów prosimy załączać kilka słów o sobie, najlepiej w formie nadającej się bezpośrednio do publikacji. Serdecznie zapraszam.

Jerzy Kochan

14/02/2017
Karol Maliszewski

 

Dziesięć wierszy

Noc z 15 na 16 kwietnia

Zakwitnie kij w twej ręce tak będzie
oddychaj pełną piersią oddychaj
więcej wspomnień zabierzesz ze sobą
świeże pachnące kretowiska
wyrzucą z siebie krokusa łodyżkę
śnieżyczki wychyną zza kamieni
szlifowanych niegdyś przez potok
już w płuca nabierz trochę ziemi
i niech cię nie zaskoczą
sroki goniące się po niebie
obłoki skrzypiące na wietrze
(jak blaszane wota w kapliczce
bielonej ptasim łajnem)
zakwitnie wszystko bez ciebie
najwyższy wypuści cię z ręki
i powie l e ć a nie obnoś się
ze złamanym skrzydłem.


„{Młody poeta pyta o-}„
Wrocław, 1994




Jak księżyc

Znów krew w misce. Kiedy minął miesiąc?
Rozpięta bielizna kołysze się, koi mnie
widok muru z wyjętą znów cegłą.
Biaława kość świtu, długo ją ssały
bezdomne kundle, tłucze się w zaułku –
co stąd, a co nie stąd,
jaki świat opiewać? Zerkać
na zegarek, patrzeć na termometr,
kpić z tutejszych chmur, ruin,
brzóz i kasztanów. Rzadko
skrzydło wzlatuje: wzgardliwe
wzruszenie ramion, rozgrzewa powietrze
regularne słońce; panika w oczach... jak-się-życ;
i znów krew, szybki oddech
paruje nad miastem, mgła z niedomówień,
ze wspólnych ust.

„Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach”
Warszawa, 1996


Jesteśmy

Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna,
nie wyłączone radio mówi,
ze Okocim sześćdziesiąt. Stan wód
i uczuć, jak to w lutym.
Nadgryziona bułka, pomarszczony 
dywan, okno mieni się nagłym
słońcem. Byłaś tu przed chwilą,
teraz jesteś w pracy.

Co uchyliłaś, zostanie uchylone.
We mnie mieni się przestrzeń,
wirują: śluz, ślina, sine krople
z sutek. To się chyba nazywa uśmiech losu.
Pojawił się wreszcie na twarzy, prysnął w okulary.
I zapach, smak tego, co się dzieje.
Jak młode zboże rozgryzane wolno.
Szum wokół nas; z gołębi, obłoków,
z płatków sadzy i skóry. Jesteśmy

jak niecierpliwe pukanie dzieci,
odwołane lekcje nieznośnej gramatyki.


„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000



Ciepły grudzień

Ani i Jurkowi  

„{jastrząb kwilił, co rozwścieczało psy.
krzesło w rzece. kry.}”

Tu szedłem, a tam dosłownie
leżałem pod brukiem, pod pianą liści
bitą na asfalcie: oddech ziemi
strofował mnie, naprowadzał —
zaczynały się schody, korytarze.

Tak się leży, tak układa,
wyrównuje oddechy ze wszech stron — 
w sobie. Tak się widzi kroki
od spodu, przeczuwa podeszwy; podejrzany
wiatr. W zajezdni dużo flag.

Trochę szedłem, ale coraz bardziej
obraz zachodził w głąb. Zachodziłem,
zaszedłem, stoję nad otwartą
myślą: w notatniku zaciskał się
rząd, gwar brył. I sny.

Kręto, przestrzennie, lustrzanie.


„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000




Zdania na wypadek śmierci

E. i J. Sołtyszczakom

Być ojcem i spokojnie rozmawiać z synem.
Doprowadzić córki do miejsca, skąd same ogarną
pozostałość życia.

Być synem i spokojnie rozmawiać z ojcem przez ścianę
z trawy, gliny, przez korzenie, kłącza.

Nie spodziewać się czegoś nadzwyczajnego,
bo wszystko jest nadzwyczajne.

Groby, grzbiety fal, grzywy koni,
kościany grzebień u twojej skroni.
Sukienka matki, i twoja. Szmer
spodni w szafie, jęk szuflad.

Błądzący oddech trafi na poetę lub szewca
jak Boehme; pozostawi oddźwięk.

Już trzeba wierzyć w coś niezniszczalnego.


„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000



Kwaśny luty

Oldze i Romkowi

Gdy nie dają szans rozbudzone dzieci;
albo to jest najważniejsza szansa.
Zapal, wcześnie zapal;
palę arkuszami zeszłorocznych ocen.
Jeszcze wcześniej uderzenia, trzask —
pojemniki na śmieci opróżniane w śnieg.

Kto żyw w nieznanej ciemności
przeszukuje teren Martwej
i przyległych; natkną się na psa, czy nie...
Popiół, wszędzie popiół,
rudoszary ślad po wcześniejszych,
teraz dumnych ze swego pióropusza.

Nad dachami wpada w poślizg wiatr
jak cuchnący oddech chorego olbrzyma;
otrzepuję się z sierści, ciemność trwa —
a właściwie trawi resztki. Potem blask.



„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000




                       (...)*


W pudełkach, w których mieszkam,
jest dużo zielska.
Skrzypią podłogi w pudełkach,
w których mieszkam.

Pudełko podwórka; i ktoś tam nosi
ciasne półbuty po mnie;
pudełko tarasu, jestem ubogi,
uboższy o dach nad głową.

Pudełko ulicy otwierane czule,
zamykane z drżeniem –
dziecięca twarz słońca zagląda
do królika w sianie, podsuwa mu liść.

W pudełku, w którym śpię,
są rośliny; najczęściej paprocie,
skrzypy odciśnięte w węglu,
jest pleśń od północnej strony

i mrowisko, co ogryza na kość.
A tamto pudełko to starość,
z pergaminu zsuwa się sznur
... rozwiń, rozwiń se

ostrożnie przymierzając
zmarszczki, brodę, żałość.
W pudełku życia na dnie
to, co ci pozostało.



* dla Alka Radomskiego


„{Inwazja i inne wiersze}”
Kraków, 2004



Zapowiedź}}}

To są przecież groby, mamrocze
dziecko; nie mów tak o górach;
niesiemy drabinę ku wyniosłej
gruszy, jabłko w woskowinę
chroni się przed mrozem;

to jest przecież cmentarz, spójrz,
tato, w obłoki, szkielet
goni szkielet, i jeździec
bez głowy; góry (przez graby)
zdrobniałe, zgrabiałe;

parowozy zatraciły się
w polach po osie, po rdzę.
Za tobą głos ze stacji
krzyżowej, ksiądz ma
mikrofon; to jest przecież miasto

dochodzące z dołu. 


„Inwazja i inne wiersze”
Kraków, 2004




Prosta historia

Do tylu kościołów wchodziłem
daremnie, gipsowe figurki śmiały się ze mnie...
Pozostawione dzieci płakały,
resztki Boga trzeba było wyskrobywać
z ich zabłoconych kurtek,
ojciec buszował w knajpach, nawiedzał dziwki,
świat oddalał się jak chybotliwy wagonik
bez konduktora, bez maszynisty;

potem takie same dzieci spotykałem
w szkołach, uczyłem je poprawnej pisowni
własnych nazwisk, wpatrywały się we mnie
jak w maszynistę, wybierałem z nich
najlepsze do składu na mecz
z sąsiednią biedą, i kiedy obrzucały się błotem
na boisku pod hałdą, miałem łzy w oczach.

Wiem, miało być o Bogu.






Requiem


Tu wszystkie gałęzie należą do zmarłych,
machają nimi wytrwale na wietrze;
czy wciąż w albumach tkwią ich młode oczy,
nie wiem; pozostawili mundury,
suknie ślubne, komunijne ubranka;
nadzy wślizgują się między gałęzie;
czy tam jest jakiś popas
lub piknik u Boga, nie wiem;

nie mogę zawierzyć mitologiom,
niezupełnie wierzę tylko w rozkład;
wrócić na ziemię wiosną, bić deszczem,
być jasnym pędem, gorzkim mleczem w żwirze.