Karol Maliszewski
Dziesięć wierszy
Noc z 15 na 16 kwietnia
Zakwitnie kij w twej ręce tak będzie
oddychaj pełną piersią oddychaj
więcej wspomnień zabierzesz ze sobą
świeże pachnące kretowiska
wyrzucą z siebie krokusa łodyżkę
śnieżyczki wychyną zza kamieni
szlifowanych niegdyś przez potok
już w płuca nabierz trochę ziemi
i niech cię nie zaskoczą
sroki goniące się po niebie
obłoki skrzypiące na wietrze
(jak blaszane wota w kapliczce
bielonej ptasim łajnem)
zakwitnie wszystko bez ciebie
najwyższy wypuści cię z ręki
i powie l e ć a nie obnoś się
ze złamanym skrzydłem.
„{Młody poeta pyta o-}„
Wrocław, 1994
Jak księżyc
Znów krew w misce. Kiedy minął miesiąc?
Rozpięta bielizna kołysze się, koi mnie
widok muru z wyjętą znów cegłą.
Biaława kość świtu, długo ją ssały
bezdomne kundle, tłucze się w zaułku –
co stąd, a co nie stąd,
jaki świat opiewać? Zerkać
na zegarek, patrzeć na termometr,
kpić z tutejszych chmur, ruin,
brzóz i kasztanów. Rzadko
skrzydło wzlatuje: wzgardliwe
wzruszenie ramion, rozgrzewa powietrze
regularne słońce; panika w oczach... jak-się-życ;
i znów krew, szybki oddech
paruje nad miastem, mgła z niedomówień,
ze wspólnych ust.
„Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach”
Warszawa, 1996
Jesteśmy
Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna,
nie wyłączone radio mówi,
ze Okocim sześćdziesiąt. Stan wód
i uczuć, jak to w lutym.
Nadgryziona bułka, pomarszczony
dywan, okno mieni się nagłym
słońcem. Byłaś tu przed chwilą,
teraz jesteś w pracy.
Co uchyliłaś, zostanie uchylone.
We mnie mieni się przestrzeń,
wirują: śluz, ślina, sine krople
z sutek. To się chyba nazywa uśmiech losu.
Pojawił się wreszcie na twarzy, prysnął w okulary.
I zapach, smak tego, co się dzieje.
Jak młode zboże rozgryzane wolno.
Szum wokół nas; z gołębi, obłoków,
z płatków sadzy i skóry. Jesteśmy
jak niecierpliwe pukanie dzieci,
odwołane lekcje nieznośnej gramatyki.
„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000
Ciepły grudzień
Ani i Jurkowi
„{jastrząb kwilił, co rozwścieczało psy.
krzesło w rzece. kry.}”
Tu szedłem, a tam dosłownie
leżałem pod brukiem, pod pianą liści
bitą na asfalcie: oddech ziemi
strofował mnie, naprowadzał —
zaczynały się schody, korytarze.
Tak się leży, tak układa,
wyrównuje oddechy ze wszech stron —
w sobie. Tak się widzi kroki
od spodu, przeczuwa podeszwy; podejrzany
wiatr. W zajezdni dużo flag.
Trochę szedłem, ale coraz bardziej
obraz zachodził w głąb. Zachodziłem,
zaszedłem, stoję nad otwartą
myślą: w notatniku zaciskał się
rząd, gwar brył. I sny.
Kręto, przestrzennie, lustrzanie.
„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000
Zdania na wypadek śmierci
E. i J. Sołtyszczakom
Być ojcem i spokojnie rozmawiać z synem.
Doprowadzić córki do miejsca, skąd same ogarną
pozostałość życia.
Być synem i spokojnie rozmawiać z ojcem przez ścianę
z trawy, gliny, przez korzenie, kłącza.
Nie spodziewać się czegoś nadzwyczajnego,
bo wszystko jest nadzwyczajne.
Groby, grzbiety fal, grzywy koni,
kościany grzebień u twojej skroni.
Sukienka matki, i twoja. Szmer
spodni w szafie, jęk szuflad.
Błądzący oddech trafi na poetę lub szewca
jak Boehme; pozostawi oddźwięk.
Już trzeba wierzyć w coś niezniszczalnego.
„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000
Kwaśny luty
Oldze i Romkowi
Gdy nie dają szans rozbudzone dzieci;
albo to jest najważniejsza szansa.
Zapal, wcześnie zapal;
palę arkuszami zeszłorocznych ocen.
Jeszcze wcześniej uderzenia, trzask —
pojemniki na śmieci opróżniane w śnieg.
Kto żyw w nieznanej ciemności
przeszukuje teren Martwej
i przyległych; natkną się na psa, czy nie...
Popiół, wszędzie popiół,
rudoszary ślad po wcześniejszych,
teraz dumnych ze swego pióropusza.
Nad dachami wpada w poślizg wiatr
jak cuchnący oddech chorego olbrzyma;
otrzepuję się z sierści, ciemność trwa —
a właściwie trawi resztki. Potem blask.
„Rok w drodze”
Wałbrzych, 2000
(...)*
W pudełkach, w których mieszkam,
jest dużo zielska.
Skrzypią podłogi w pudełkach,
w których mieszkam.
Pudełko podwórka; i ktoś tam nosi
ciasne półbuty po mnie;
pudełko tarasu, jestem ubogi,
uboższy o dach nad głową.
Pudełko ulicy otwierane czule,
zamykane z drżeniem –
dziecięca twarz słońca zagląda
do królika w sianie, podsuwa mu liść.
W pudełku, w którym śpię,
są rośliny; najczęściej paprocie,
skrzypy odciśnięte w węglu,
jest pleśń od północnej strony
i mrowisko, co ogryza na kość.
A tamto pudełko to starość,
z pergaminu zsuwa się sznur
... rozwiń, rozwiń se
ostrożnie przymierzając
zmarszczki, brodę, żałość.
W pudełku życia na dnie
to, co ci pozostało.
* dla Alka Radomskiego
„{Inwazja i inne wiersze}”
Kraków, 2004
Zapowiedź}}}
To są przecież groby, mamrocze
dziecko; nie mów tak o górach;
niesiemy drabinę ku wyniosłej
gruszy, jabłko w woskowinę
chroni się przed mrozem;
to jest przecież cmentarz, spójrz,
tato, w obłoki, szkielet
goni szkielet, i jeździec
bez głowy; góry (przez graby)
zdrobniałe, zgrabiałe;
parowozy zatraciły się
w polach po osie, po rdzę.
Za tobą głos ze stacji
krzyżowej, ksiądz ma
mikrofon; to jest przecież miasto
dochodzące z dołu.
„Inwazja i inne wiersze”
Kraków, 2004
Prosta historia
Do tylu kościołów wchodziłem
daremnie, gipsowe figurki śmiały się ze mnie...
Pozostawione dzieci płakały,
resztki Boga trzeba było wyskrobywać
z ich zabłoconych kurtek,
ojciec buszował w knajpach, nawiedzał dziwki,
świat oddalał się jak chybotliwy wagonik
bez konduktora, bez maszynisty;
potem takie same dzieci spotykałem
w szkołach, uczyłem je poprawnej pisowni
własnych nazwisk, wpatrywały się we mnie
jak w maszynistę, wybierałem z nich
najlepsze do składu na mecz
z sąsiednią biedą, i kiedy obrzucały się błotem
na boisku pod hałdą, miałem łzy w oczach.
Wiem, miało być o Bogu.
Requiem
Tu wszystkie gałęzie należą do zmarłych,
machają nimi wytrwale na wietrze;
czy wciąż w albumach tkwią ich młode oczy,
nie wiem; pozostawili mundury,
suknie ślubne, komunijne ubranka;
nadzy wślizgują się między gałęzie;
czy tam jest jakiś popas
lub piknik u Boga, nie wiem;
nie mogę zawierzyć mitologiom,
niezupełnie wierzę tylko w rozkład;
wrócić na ziemię wiosną, bić deszczem,
być jasnym pędem, gorzkim mleczem w żwirze.