Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek
Pierwodruk w odcinkach "SKAMANDER" marzec-grudzień 1925 pod pseudonimem Juljan Bronowicz; pierwsze wydanie książkowe nakładem Spółdzielni Księgarskiej "Książka", Warszawa Krucza-26 1926, również pod pseudonimem Juljan Bronowicz.
Julian Brun, pseud. Antonowicz, Bronowicz, Spis, Juliański, ur. 21 kwietnia 1886 w Warszawie, zm. 28 kwietnia 1942 w Saratowie (ZSRR), działacz robotniczy, publicysta, krytyk literacki. Członek SDKPiL, KPP, jeden z najwybitniejszych teoretyków i działaczy lewicy komunistycznej. Współredaktor „Nowego Przeglądu", autor artykułów, manifestów, odezw, rozpraw społeczno-politycznych. W 1925 za działalność polityczną skazany został na osiem lat więzienia. Nie zaprzestał jednak pracy publicystycznej. W więzieniu mokotowskim napisał rozprawę krytyczno-literacką „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek". W 1926 Brun, zwolniony z więzienia w ramach wymiany więźniów politycznych z ZSRR, udał się do Moskwy, potem do Paryża i Wiednia jako korespondent TASS. Wojna zastała go w Belgii, gdzie został aresztowany. Po przewiezieniu do Francji osadzony został w hitlerowskim obozie koncentracyjnym, skąd zdołał zbiec. W 1941 przedostał się do ZSRR. Należał do inicjatorów, publicystów i komentatorów polskiej redakcji przy rozgłośni ukraińskiej w Saratowie. Imię Bruna nosi doroczna nagroda dla publicystów przyznawana przez Stowarzyszeniem Dziennikarzy PRL.
SPIS TREŚCI
Wstęp - J. Kurowicki
Słowo wstępne - L. Kruczkowski
Przedmowa
I. Wezwanie trzeciego cudu
II. Drogi i bezdroża
III. Syzyfowe prace
IV. Uwagi na marginesie
WSTĘP
Jan Kurowicki
INTELIGENCI STANU PERYFERYJNEGO
Po prawie trzydziestu latach od momentu wznowienia w Polsce Ludowej wraca dziś „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek" — Juliana Bruna-Bronowicza. Wraca — ale czy i jak będzie żyła? Bo gdy po raz pierwszy ukazała się w międzywojniu po przewrocie majowym — zdawała się przede wszystkim demaskacją intelektualnego, politycznego i ideowego statusu polskiego inteligenta. Inteligenta — w gruncie rzeczy ukształtowanego jeszcze przez rzeczywistość przedrozbiorową i rzuconego w nowy kontekst układów klasowych Polski niepodległej. Kiedy zaś wznowiono ją po październikowych wydarzeniach 1956 roku — była przypomnieniem intelektualnych perspektyw lewicy międzywojnia i stosowanych przez nią metod poznawania kultury. Z drugiej strony natomiast — była wydarzeniem intelektualno-politycznym w tym znaczeniu, iż poprzez fakt jej wydania został wyrażony powrót do niedogmatycznych tradycji marksizmu, dokonało się przekreślenie intelektualnego sekciarstwa w polskim ruchu robotniczym. Ale — zapytam po raz wtóry — czy i jak „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek" żyła będzie po przełomie, który nastąpił na początku lat osiemdziesiątych? Przyszło nam bowiem żyć w swoistej sytuacji. Nie tylko nie ma potrzeby zwalczać jakikolwiek odłam sekciarstwa teoretycznego (po prostu każda jego odmiana jest już tylko historią), ale przychodzi upominać się o obecność intelektualną marksizmu w życiu umysłowym kraju. Lewica, jej metody poznawcze, dorobek istnieją niestety tylko jako zapoznana tradycja. Znają ją ledwie poniektórzy badacze przeszłości. Ogół zaś czytających nie ma o niej zielonego pojęcia. Ponadto podziały polityczne są u nas nieporównywalne z popaździernikowymi.
Można wprawdzie na fakt wznowienia książki Bruna-Bronowicza spojrzeć z innej perspektywy. Wszak wznowienie z 1958 roku ukazało się w nakładzie zaledwie pięciu tysięcy egzemplarzy. Książka więc jest praktycznie niedostępna zarówno dla badaczy, studentów, jak i nauczycieli języka polskiego. A przecież proponuje ona oryginalny i osobny (nawet na tle współczesnego dorobku naukowego) punkt widzenia na intelektualną i ideową sylwetkę autora „Przedwiośnia”, jak i całą jego twórczość.
To wszystko prawda. Niepełna jednak. Każde bowiem dzieło literackie czy naukowe z zakresu humanistyki odbierane jest nie z punktu widzenia jakoś idealnie pomyślanych jego treści, lecz czyta się je ze względu i poprzez konteksty współczesne. W przypadku dokonania Bruna-Bronowicza — nie tylko poznawcze czy kulturowe, ale też polityczne i ideologiczne. Wracamy więc tym samym do punktu wyjścia. Do pytania: Czy i jak „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek" będzie żyła dzisiaj?
1.
Pomińmy jednak na razie konteksty bezpośrednio współczesne. By bowiem w nich i poprzez nie czytać tę książkę — trzeba zająć się sprawami bardziej ogólnymi.
Oto panuje dzisiaj potocznie (i przez Bruna-Bronowicza w dokonaniach twórczych Żeromskiego jest krytykowany), swoisty stosunek do społeczeństwa i historii. Mówiąc najzwięźlej polega on na tym, że zdarzenia życia społecznego, jak i fakty historii odnosi się nie do określonych, kreujących je mechanizmów, lecz do norm i wartości. Życie społeczne staje się dzięki temu li tylko obszarem ścierania się dobra ze złem, historia zaś — kalaniem lub lśnieniem jakości etycznych i „wiecznie słusznych" zasad postępowania. Oczywiście, nie chodzi tu tylko o postępowanie tej lub innej jednostki, lecz o zachowania grup społecznych, ścieranie się orientacji politycznych czy grup społecznych. Brun przeciwstawia się takiej postawie. Powiada, iż „żeby w przeszłości dziejowej znaleźć sondę i miarę spraw bieżących, trzeba wprzód w tę przeszłość zapuścić sondę krytyki z bezlitosnością chirurga: nie szczędzić niczego, co rozsiadło się w duszy wraz z pierwszymi wrażeniami z dzieciństwa, a raczej względem tych właśnie pojęć, ochranianych przez samozachowawczość umiłowań, stosować szczególną podejrzliwość". Tymczasem Żeromski postępuje wręcz odwrotnie. Przeszłość dla niego to zbiór luźnych zdarzeń, które mocą artystycznej woli łączyć może w takie lub inne konfiguracje. Hasa więc wśród nich pisarz swobodnie. Miarą teraźniejszości staje się „szaleństwo polskie". Historia stoi nierządem. Jednemu i drugiemu — przeciwstawia się „wielkość", której uosobieniem zdaje się hetman Żółkiewski i „dwunastu niezłomnych". Oni mogą Polskę odkupić. Dzieje Polski w tym układzie stają się wiecznie się dziejącą Cecora. Moralistyczny stosunek do historii i teraźniejszości jest źródłem mistyfikacji nie tylko na tym polegającej, że poza polem widzenia pozostają prawa i prawidłowości. Stosunek ten może — i w przypadku Żeromskiego jest — przyczyną mistycznego ujmowania zjawisk bezpośrednio politycznych. Tak więc pokazuje Brun, że dla moralistycznie nastawionego Żeromskiego „zbyt upokarzające byłoby przyznanie: Polskę zgładzono, gdyż zawadzała dominującym niegdyś w Europie potęgom; Polskę przywrócono, gdy dziś panującym w Europie potęgom stała się potrzebna". Co więc pisarz czyni? — Głosi, że fakt odzyskania niepodległości jest „cudem", zdarzeniem niezwykłym, podstawowym. „«Cud» rzuca zasłonę na tę sprawę i pozwala pełną piersią napawać się dniem dzisiejszym". A skąd ten cud? — Brun odpowiada: z prościutkiej, naiwnej wizji „trzynastu niezłomnych", których miała uosabiać legionowa garstka. Ona to skupiła w sobie wszystko, co szlachetne, czyste i idealne. W niej i poprzez, nią dokonała się tradycyjna danina składana ojczyźnie przez każde pokolenie czasu zaborów aż do momentu odzyskania niepodległości.
Ów cud pozwalał prześlepiać fakty. Nurzać się w iluzjach. Nie dostrzegać ironii historii, której baczne, zimne obserwowanie winno skłaniać do rozbijania wszelkich złudzeń. Wszak wystarcza — rzecze Brun — przypomnieć nastroje burżuazyjnej inteligencji sprzed i podczas trwania I Wojny Światowej. Wówczas to wszyscy, zarówno więc ci, co głosili hasło niepodległości, jak i ci, co byli gotowi zadowolić się ochłapami autonomii — nie zauważyli, że wbrew ich nadziejom i dążeniom o wszystkim rozstrzygnęło to, co działo się na zewnątrz rozebranej Polski. Zatem: klęska mocarstw zaborczych i rewolucja w Rosji stanowiły rzeczywiste przesłanki niepodległości Polski. To było upokarzające — rzecze Brun. I ma rację. Lecz to, co upakarzające zmusza do odwracania się od realiów, uwagę każe kierować ku substytutom. Tym bardziej, że pozwalają one w złudzeniach trwać dalej już w Polsce niezawisłej.
Inteligencja, a wraz z nią Żeromski, dają się zauroczyć mitem niepodległości i własnego państwa. Wszelkie wady materialne i duchowe Polaków, sprzeczności społeczne, rozdarcie polityczne zdawało się wynikiem wszetecznych działań zaborców. Wyobrażano więc sobie, że Rząd Narodowy nie tylko te wady i sprzeczności wypleni, ale też doprowadzi naród do świetności niebywałej. Brun wskazuje, że w swoim czasie mit ten był historycznie niezbędny do trwania całych pokoleń w tęsknocie za niepodległością. Żeromski wszakże bierze go za rzeczywistość. Wierzy, iż wola Polaków zorganizuje nowy, wspaniały ład. Stanie się to zaś za sprawą szlachty i inteligencji, które duchowo utożsamią się z ludem i zechcą wydźwignąć go z nędzy. Rewolucja społeczna w tym kontekście okazuje się zbędna. Filantropia zmieni układ sił klasowych. Porozumienie zastąpi walkę klas. Dobrowolne wyrzeczenie się przywilejów, zmowa klas, aby wyplenić nędzę — oto co zniszczy istniejące podziały. I za drobiazgami nawet (a wbrew widocznym, odmiennym od życzeń pisarza, działaniom klas posiadających) jest gotów widzieć przejawy urzeczywistniania się owego nowego, niepodległego ładu Polski
Z biegiem czasu jednak musiało wystąpić rozczarowanie. Jego wyrazem staje się „Przedwiośnie". Ale rozczarowanie to nie przerywa pasma wszelkich iluzji. Mit niepodległości i świetlanej Polski niezawisłej niesie w sobie w drodze do ojczyzny Cezary Baryka. Ojczyzna ta nie jest czymś określonym konkretnie, lecz stanowi — użyjmy tu określenia Stanisława Ossowskiego — rozmazaną klasowo „ojczyznę ideologiczną", nietożsamą z „ojczyzną prywatną". Dlatego też i on sam, i całe pokolenie Polaków, którym dane było ujrzeć wreszcie ziemię obiecaną Polski rządzonej przez Polaków doznawało zawodu. Rząd polski okazał się ani gorszy ani lepszy od innych w świecie rządów burżuazyjnych. Rozczarowanie jednak, jak powiedziałem, nie przerywa pasma iluzji. Sycą się one innymi jeszcze cudami: odparciem bolszewików w 1920 r. i oczekiwaniem cudu trzeciego: nastania społecznego ładu, który nie będąc rewolucyjnym, komunistycznym ładem, stanie się przełamaniem aktualnego w czasach Żeromskiego bezruchu ideowego i władczego egoizmu klas posiadających. Drastyczna rzeczywistość nie zmienia bowiem generalnego, moralistycznego stosunku do historii i teraźniejszości. Wyzwalając z jednych złudzeń — prowadzi ku nowym.
2.
Skąd to się bierze? — Nie miejsce tutaj na udzielanie odpowiedzi generalnych. Znajdujemy je zresztą choćby w marksowskiej teorii ideologii. Interesujące jest coś innego: jakie jest źródło swoiście polskiego moralizatorstwa, które znalazło wyraz w pisarstwie Stefana Żeromskiego?
Sądzę, że rozważania Bruna na ten temat dają się podciągnąć pod jedno zwięzłe określenie: inteligencji stanu peryferyjnego. Mówi on bowiem o tym, iż tak się nam w historii przydarzyło, iż w czasie rozbiorów, jak zresztą i przed nimi, społeczeństwo polskie znajdowało się poza głównymi nurtami rozwojowymi Europy. Na swoistym peryferium. Docierały tam tylko skutki gdzie indziej zachodzących zmian, jednakże bez całego ruchu, który do nich doprowadził, bez przeobrażeń społecznych, politycznych, gospodarczych, wyrażających się przez ten ruch.
Rozbiorowa i przedrozbiorowa Polska doznaje tych skutków z dwu stron; z Zachodu i Wschodu.
Brun ujmie to tak: „Mógł sobie gdzie indziej „stan trzeci siłą zdobywać naczelne miejsce, usuwać do rupieciarni uświęcone prawdy i odwieczne urządzenia, krwawić na barykadach, obalać trony. My wprawdzie „idziemy z Zachodem", ale inaczej. Wszystko mądrym zrządzeniem losu przychodzi samo. Jeszcze w 63 roku mieszczuch warszawski potulnie szedł za bracią szlachtą, myślał jak ona — na ogół biało w sprawie orężnej, czerwono w sprawie pańszczyzny — manifestował, spiskował, nawet walczył. Nie z jego woli szlachta zeszła politycznie z pola — sprawiły to obce bagnety i szubienice. Później ukaz o uwłaszczeniu — cios ekonomiczny — konkurencja rosyjska, amerykańska, spadek cen zboża — tyleż powodów zaćmienia Polski szlacheckiej. Wytworzyła się straszliwa próżnia: ruina ekonomiczna, strach w sercach, chaos w umysłach".
W sytuacji tak określonego stanu peryferyjnego — inteligent polski okazać się musi stworzeniem specyficznym. Cały ruch umysłowy, który gdzie indziej zakorzeniony jest w stosunkach społecznych — tutaj zdaje się być migotaniem czystych idei. Jego treści na rodzimym, polskim gruncie uabstrakcyjniają się, tracą swą drapieżność i siłę oddziaływania. Stają się przed¬miotem deliberacji kawiarniano-akademickich. Albo — zostają przykrojone na miarę istniejących stosunków: „Nagość nędzy duchowej — powiada Brun — okrywano sprowadzonym na gwałt z zagranicy przyodziewkiem pozytywizmu, materializmu, ewolucjonizmu. Ale musiano te rynsztunki bojowe zachodniej burżuazji przykroić na podobieństwo szlafroku. Bo wszystko to w polskim przekładzie zaczęło oznaczać jedynie: godziwy zysk, sytość, drzemkę, dobre trawienie i jakoś to będzie. (...) Wystarczy codzienny kwadransik szeptanej na ucho polityki kawiarnianej i odrobina filantropii. O resztę troszczy się litościwe prawo ewolucja automatycznie narastający postęp..." Inteligent stanu peryferyjnego tkwi więc - z jednej strony - w zapyziałych stosunkach rodzimych, które nie dostarczają żadnych impulsów do duchowego rozwoju i podejmowania problemów autentycznych; z drugiej zaś — zdaje się sobie dzieckiem przez ptaka niesionym, stworzeniem niepodległym naciskowi żadnych systemów, niezobowiązanym do niczego i nie widzącym dostatecznych racji do podejmowania rzeczywistych zobowiązań.
Żeromski, jak dowodzi tego Brun, jest na tym tle kimś wyjątkowym i autentycznym. Ale owa autentyczność również skażona jest ową peryferyjnością. I z niej właśnie wyrasta swoiste dlań moralizatorstwo. Mieści się ona bowiem, jeśli tak rzec można, w tym samym paradygmacie intelektualno-ideowym, tyle, że a rebur. De facto nie podważa istniejącego stanu, tylko istniejący bezruch i jałowość zastępuje krzykiem. Krzykiem, poprzez W’ który często przebłyskują krwawe ślady rzeczywistości społecznej, ale nigdy nie są one opanowane intelektualnie. Pisarz przecież, mimo wszystkie swe wysiłki, nie jest w stanie z zewnątrz ujrzeć owej peryferyjności jako peryferyjności. Pozostaje, jak i inni, dzieckiem przez ptaka niesionym... Hasa po historii, wierzy w swych „trzynastu niezłomnych", wierzy w cuda. I — czeka na cud kolejny: cud Przedwiośnia, specyficznie polskiej idei, która po odzyskaniu niepodległości pozwoli, poza walką klas, poza realnymi sprzecznościami interesów, ziścić się ziemi obiecanej. Ani komunistycznej, ani burżuazyjnej. Polskiej. W związku z tym Brun napisze: „Tragizm położenia Polski nie na tym polega, że tu jest Armia Czerwona, tam — przyczajony niemiecki militaryzm. Straszne jest co innego: nasze nieprzystowowanie do rozmiarów sił żywotnych narastających poza naszymi granicami. Z jednej strony mamy kapitalistyczny Zachód, przewodzony przez klasę o olbrzymiej przeszłości i wciąż jeszcze niewyczerpanej energii. (...) Po drugiej stronie — nieznane tworzywo dziejowe, wykuwane w bryle ludzkości przez nową klasę społeczną, bulgocącą żywiołowym rozmachem, gotową wziąść się za bary z resztą świata, mającą za sobą krótką błyskawicową epopeę, przed sobą — wiarę w swój wszechludzki mesjanizm..."
Co na tym tle reprezentują znajdujący się w środku Polacy? Zwłaszcza — polscy inteligenci? Dla większości, stwierdza Brun, problem ten nie istnieje, inni powtarzają frazesy o przedmurzu Zachodu, gdy pora pomyśleć o jakiejś własnej budowli. Pora — ale dla kogo? — Brun wskazuje na siły lewicy, rozumiejącej, że nic nie można zmienić chcąc zachować istniejący układ społeczny, ekonomiczny i polityczny. Wskazuje więc tam, gdzie Żeromski nie chce widzieć nic, a jeśli już coś dostrzega, to cofa się z przerażeniem. I trwa na peryferiach, które zafundowała nam historia.
3.
Wróćmy wszakże do współczesności.
Zasygnalizowane wyżej wątki z eseju Bruna pozwalają, jak myślę, przybliżyć się do odpowiedzi na pytanie postawione na początku tych rozważań: Czy i jak „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek” będzie żyła dzisiaj? Nie będzie to jednak pełna odpowiedź, lecz tylko jej zarys. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: Książka ta i dziś może wielu czytającym wydać się szokująca. Zwłaszcza po wydarzeniach lat ostatnich. Nie tylko zresztą tych, co rozgrywały się na ulicach, w fabrykach czy trybunach politycznych. Również tych, co rozkwitły w umysłach i zostały upowszechnione przez naszą inteligencję. Oto stało się coś — na pierwszy rzut oka — nieprawdopodobnego. Odżyło, mianowicie, moralistyczne myślenie o historii i teraźniejszości. Nie dość na tym: odżyły mity czasów rozbiorowych i międzywojnia. Można to tłumaczyć różnie. Nie ulega jednak wątpliwości, że dwa czynniki odegrały tu rolę znaczącą. Po pierwsze — wraz z wycofywaniem się partii z kształtowania świadomości socjalistycznej w oparciu o teorię marksistowską — na pierwszy pian wysunęło się coś, co charakteryzuje kształcenie szkolne w dziedzinie humanistyki: literatura piękna. Ona zaś jest i była nosicielem moralistyki i moralizatorstwa a także kształtowanych przez pokolenia mitów i iluzji. Rezygnacja z krytycznego ich oglądu przez narzędzia marksistowskie — powodowała i powoduje, iż właśnie owe mity i iluzje stają się podstawą oglądu świata społecznego. Moralistyka zaś i moralizatorstwo zdaje się poręcznym wytrychem metodologicznym do porządkowania przeszłych i teraźniejszych zdarzeń i sytuacji.
Po drugie — cofanie się partii z programu socjalistycznego budownictwa wiązało się u nas ze stopniowym uzależnianiem od Zachodu. Uzależnienie to z kolei — nie miało tylko charakteru ekonomicznego, lecz również duchowy. Nie tylko więc Polska stawała się elementem przetargowym, kimś kto nie „gra", lecz jest „granym" w międzynarodowym podziale pracy, na rynku, ale też inteligent polski zdawał się sobie emisariuszem „prawdziwej" nauki i kultury, którą utożsamiał z nauką i kulturą Zachodu. Wschód tymczasem (zwłaszcza Związek Radziecki) zdawał się mu tylko „czynnikiem geopolitycznym", nie zaś czymś, z czym związek jest warunkiem dalszego rozwoju. Tym samym, niejako po raz wtóry, inteligent polski znalazł się w sytuacji , inteligenta stanu peryferyjnego. To, co z zewnątrz (zwłaszcza z Zachodu) przychodziło, jak i za dawnych, opisanych przez Bruna czasów, żyło życiem wiotkich, czystych abstrakcji, lub było przykrawane na miarę nowo kształtujących się stosunków drobnomieszczańskich, których wyrazem stawał się socjalistyczny dorobkiewicz, nowy Połaniecki. Nie był on i nie jest zainteresowany historią we wszystkich jej dialektycznych, więc krwawo-drastycznych wymiarach, rozbijających złudzenia i iluzje, zmuszających do weryfikacji abstrakcyjnych kategorii moralistycznych.
A stało się to wszystko możliwe dzięki, jak sądzę, sile resentymentu, który zjawił się u nas nieprzypadkiem. Zważmy bowiem, że awans, jaki się po rewolucji socjalistycznej u nas dokonał, miał co najmniej dwa wymiary. Pierwszy odnosi się do klas dotychczas upośledzonych i wiąże się z ich nowym miejscem w strukturze społecznej oraz nową, określającą rolą polityczną. Drugi - do jednostek w obrębie tych klas. Zahamowanie pierwszego, gdy odbywa się nadal drugi, rodzi swoiste konsekwencje w obrębie świadomości społecznej. Ten bowiem, kto jako jednostka awansuje, przechodząc z warstwy do warstwy (np. inteligenckiej) — nie tyle chce ruszyć świat z posad, co usytuować się w hierarchiach dotychczas uznanych za prestiżowe. Rewolucja zaś oznacza raczej niszczenie tych hierarchii i powstawanie nowych. Jeżeli wstrzymuje się postęp działań rewolucyjnych — rodzi się pragnienie zajmowania określonych pozycji w ich dawnym, przedrewolucyjnym kształcie. Kiedy to nauczyciel, lekarz, profesor „byli kimś", nie na dzisiejszą, ludową miarę. Ale owo pragnienie do odrodzenia owego dawnego kształtu nie wyraża się wprost, lecz w sposób zmistyfikowany, ideologiczny: jako konieczność „powrotu do źródeł", czyli zdawałoby się umarłych mitów i iluzji oraz dominujących niegdyś stylów myślowych. Przez utożsamianie się z jednym i drugim — następuje zastępcza identyfikacja z dawnym kształtem struktury społecznej.
Dlatego właśnie — powiadam — Juliana Bruna „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek" może być dzisiaj lekturą szokującą. Pojawiając się w nowym momencie historii uderza w nawarstwioną skorupę resentymentów, może ją dotkliwie pokaleczyć, może jednak i rozbić, zmuszając, jak niegdyś, do nieszablonowego myślenia o historii narodowej i teraźniejszości.
Świadomość naszej peryferyjności, zatem — peryferyjności rodzimej inteligencji — zwolna zdobywa sobie prawo obywatelstwa w naszym myśleniu. Dzieje się to, oczywiście, zbyt wolno, ale niczego się nie da zadekretować. Obowiązkiem podstawowym dzisiejszej lewicy intelektualnej jest jasne i precyzyjne uświadomienie tego faktu. Niezbędna jest także walka z resentymentów odrodzonymi złudzeniami ’i mitami. A także — ostra polemika z każdą postacią moralistycznego i moralizatorskiego stosunku do historii i teraźniejszości. W dziele tym — piękny esej Juliana Bruna oddać może usługi nieocenione.
Jan Kurowicki( 1986)
Leon Kruczkowski
SŁOWO WSTĘPNE
Wyznaję, że znalazłem się w pewnej rozterce wewnętrznej, kiedy zwrócono się do mnie z propozycją przedmowy do pierwszej po długich latach reedycji książki Juliana Bruna-Bronowicza o Żeromskim. Po pierwsze, mam do tej książki zupełnie szczególny stosunek osobisty, bez przesady mogę mówić o przełomowym jej znaczeniu w moim życiu. To od niej zaczęła się moja droga do marksizmu jako światopoglądu i dyrektywy działania. Myślę zresztą, że takich wypadków było więcej, Z drugiej strony, książka ta wydana po raz pierwszy w roku 1926, była zdarzeniem bardzo odrębnym i niezwykłym w naszym piśmiennictwie, zarówno literackim jak politycznym— i to nie tylko tamtego okresu. Od początku stała się przedmiotem gwałtownego sporu, który miał trwać długie lata i nie pozostał bez wpływu na losy tej właśnie pracy Bronowicza również i w Polsce Ludowej.
Jeszcze dzisiaj, mimo 30-letniej przeszło perspektywy, ocena książki takiej jak „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek" nie należy do zadań łatwych. Cóż dopiero, gdy sam oceniający nie jest w stanie oderwać się od pamięci własnego, bardzo osobistego przeżycia tej książki przed laty! Uwolnić się od uroku tamtego intelektualnego i uczuciowego zdarzenia! Jak zdobyć się w takim wypadku na niezbędny przecież w „przedmowie" obiektywizm spojrzenia, obowiązujący wobec współczesnego czytelnika, dla którego książka może być raczej dokumentem literacko-politycznym dawno zamkniętej epoki? Otóż właśnie! Rzecz w tym, że książka Bronowicza bynajmniej ¡1 nie jest jeszcze — tylko dokumentem. Raz dlatego, że sam Żeromski nie przestał być, jak o tym świadczą choćby ankiety czytelnicze, pisarzem żywym i wciąż obecnym w naszym życiu, więcej jeszcze — jednym z najbardziej czytanych klasyków naszej prozy. Po wtóre również dlatego, że w książce Bronowicza nie chodzi tylko o Żeromskiego. Twórczość autora „Ludzi bezdomnych", a zwłaszcza ostatnie jego dzieło — „Przedwiośnie" — były w tym wypadku, wydaje się, raczej pretekstem, który pozwalał Bronowiczowi w ówczesnych warunkach cenzuralnych mówić o sprawach znacznie szerszych i gorętszych — o istocie rewolucji społecznej, a w szczególności socjalistycznej. Jest to chyba dostateczny powód, żeby w tej książce usłyszeć głos zasługujący na uwagę również w naszych dzisiejszych sporach i dyskusjach. I jeśli naturalnym biegiem rzeczy możemy dzisiaj — lepiej i słuszniej niż to było możliwe przed trzydziestu laty — korygować niektóre poszczególne sądy Bronowicza, to chyba też i odwrotnie, niejeden pogląd dzisiejszy zachwiać się winien w konfrontacji z nieodpartą logiką myśliciela-rewolucjonisty i pod żarliwym tchnieniem jego głębokiej, racjonalistycznej wiary w prawa rozwoju społecznego.
„Żeromskiego tragedię pomyłek" napisał Bronowicz w roku 1925 w burżuazyjnym więzieniu na warszawskim Mokotowie. Już ta okoliczność przypomina nam sytuację historyczną, w jakiej książka powstała. W życiu Polski międzywojennej był to okres pełnego kryzysu rodzimej demokracji parlamentarnej pierwszych lat wtórej niepodległości — kryzysu, który poprzez zamach majowy Piłsudskiego miał utorować drogę do władzy dyktaturze wojskowo-sanacyjnej i faszyzmowi. Kryzys ten tylko pozornie mógł uchodzić za rezultat sporu dwóch odłamów burżuazji, w istocie rzeczy był on wyrazem zaostrzających się przeciwieństw klasowych, postępującej radykalizacji mas oraz pogłębiania się fermentu ideowego wśród postępowej inte¬ligencji i młodzieży. W tej właśnie atmosferze powstało i zdobyło niezwykły rezonans — „Przedwiośnie", dzieło czujności i trwogi obywatelskiej pisarza, który — jak żaden inny z jego środowiska . i pokolenia — uwrażliwiony był na wszystko, co dotyczyło losów ojczyzny, ściślej biorąc — jej określonej wizji społecznej.
Rzecz znamienna, „Przedwiośnie" przyjęte zostało z mieszany¬mi uczuciami i podzieliło głosy nie tylko w opinii burżuazyjnej, ale i w środowiskach ówczesnej lewicy społecznej. W tej pierwszej skala sądów wahała się od kłopotliwego zażenowania aż do najbardziej brutalnych napaści na pisarza. W tych drugich; obok ocen zdecydowanie negatywnych czy niechętnych, rozległy się również głosy, które uznały ostatnią powieść Żeromskiego za utwór wręcz rewolucyjny. W obliczu takiej rozbieżności sądów jeden fakt w każdym razie należy chyba przyjąć za bezsporny: „Przedwiośnie" odegrało niepoślednią rolę w procesie zbliżania się części ówczesnej inteligencji polskiej, zwłaszcza młodego pokolenia ku pozycjom ideowym rewolucyjnego ruchu robotniczego. Stało się to, wbrew woli i intencjom autora, dzięki przejmującej sile jego oskarżeń, skierowanych przeciw rzeczywistości państwa burżuazyjnego.
Wydaje się, jakby Bronowicz, trafnie wyczuwając zawarte w „Przedwiośniu" takie właśnie możliwości oddziaływania na wahające się umysły, postanowił wykorzystać je i znacznie pełniej rozwinąć przez krytyczne oświetlenie tych elementów pisarstwa Żeromskiego, które twórcy „Ludzi bezdomnych" do końca życia przeszkadzały w wyciągnięciu ostatecznych wniosków ideowych z długoletnich doświadczeń niezwykle wrażliwego na każdą krzywdę sumienia. Dał więc „Tragedii pomyłek" wyraźny adres społeczny: patriotyczno-niepodległościowej inteligencji. Świadczy o tym nie tylko błyskotliwy, pełen finezji styl publicystyczny najwyższej klasy, ale przede wszystkim sam sposób argumentacji, wybór motywu polemicznego, podjęcie sporu z Żeromskim na płaszczyźnie narodowego, patriotycznego właśnie charakteru rewolucji społecznej.
Nie inaczej zresztą określił cel swojej pracy — i poniekąd również jej metodę — sam Bronowicz. Jak już wspomniałem, ukazanie się „Tragedii pomyłek" zapoczątkowało długotrwały spór w szeregach polskiego ruchu rewolucyjnego na temat tej książki. Zarzucano autorowi propagowanie poglądów określanych wówczas mianem „nacjonalbolszewizmu". Odpowiadają na ten zarzut, zrozumiały jedynie w ówczesnych skomplikowanych warunkach walki o marksistowsko-leninowską linię w ruchu robotniczym i jego partii, Bronowie z stwierdził, że w pracy o Żeromskim miał na względzie „zupełnie określonego czytelni¬ka: tę część inteligencji polskiej, która odczuwa już pustkę duchową burżuazyjnego społeczeństwa, jego beztwórczość kulturalną, ale nie może znaleźć wyjścia”. „Przecież cały bieg myśli w tej broszurze — pisał w liście do „Nowego Przeglądu" w roku 1926 — sprowadza się do tego, żeby, wychodząc z konsekwentnie nieklasowego stanowiska, tj. nie ze stanowiska pewnej klasy walczącej o swe interesy, lecz ze stanowiska „narodowego", „ponadklasowego", uwidocznić znaczenie walki klasowej jako czynnika rozwoju, oraz niemożliwość moralnego i kulturalnego „odrodzenia" bez przewrotu społecznego... Sądziłem, że w ten sposób dopomogę bodaj jednostkom z tego (inteligenckiego — przyp. L.K.) środowiska przemóc pierwsze trudności na drodze do prawdy, przełamać głęboko tkwiące opory umysłowe, że reszty dopracują się sami".
Nie wchodząc w przebieg ówczesnej dyskusji, w niektórych punktach trudnej już do zrozumienia dla dzisiejszego czytelnika stwierdzić wypada, że książka Bronowicza w niemałym stopniu rzeczywiście odegrała rolę, jaką odegrać miała według intencji autora. Dla wielu ludzi ze środowiska patriotycznej inteligencji polskiej lat dwudziestych i późniejszych stała się naprawdę pomostem, ułatwiającym przejście na pozycje walki klasowej proletariatu, na stronę rewolucyjnego ruchu robotniczego. Dziś również, po trzydziestu dalszych latach rozwoju tego ruchu, po tylu jego ciężkich próbach i wielkich zwycięstwach, jesteśmy w stanie trafniej niż .kiedyś określić nie tylko takie czy inne błędy, ale i właściwe miejsce „Tragedii pomyłek" w naszym piśmiennictwie. Należy ona w nim do tego nurtu myśli postępowej, którego początek u nas sięga publicystyki jakobinów polskich, Mochnackiego i „Gromady Grudziaż".
Idei, jaka przyświecała powstaniu i celowi tej książki, Julian Brun-Bronowicz poświęcił całe swoje życie działacza SDKPiL i KPP. Ale w bogatym dorobku jego wspaniałej publicystyki bodaj ta właśnie praca pozostaje dziełem najtrwalszej wartości — nie tylko dlatego, że dotyczy zjawiska tak trwałego, jak twórczość Żeromskiego. Pisana jakby nie piórem, lecz lśniącą szpadą, zdolna jest i dzisiaj zapalać iskry w umysłach i sercach, oświetlać na krytycznych zakrętach niejedną ścieżkę ludzką współczesnego pokolenia.
W Polsce Ludowej niemało wydawano i wydaje się książek niepotrzebnych. Wznowienie książki Bronowicza o Żeromskim jest jednym z tych zdarzeń, jakich nam dziś potrzeba jak najwięcej. Książka ta mówi o podstawowych prawdach naszej historii narodowej — i zarazem o jednej z głównych prawd dzisiejszego czasu, współczesnej epoki. Mówi o istotnym dla rozwoju bytu narodowego znaczeniu pierwszej w naszych dziejach rewolucji społecznej — rewolucji socjalistycznej. I mówi o tym językiem, jakim przystoi w każdej epoce bronić każdej wielkiej prawdy.
Leon Kruczkowski (1957)
JULIAN BRUN
Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek
Motto:
Istnieją całe systemy chytrze, choć bezwiednie, kombinowanych złudzeń, które zabezpieczają inteligencję polską przed zetknięciem się z istotnym, nie dającym się oszukać, światem.
Stanisław Brzozowski
PRZEDMOWA
Ukazanie się „Przedwiośnia" Stefana Żeromskiego nie było w żadnym razie i w żadnym sensie „wydarzeniem" w życiu umysłowym Polski. Głosy — zupełnie odosobnione — które chciały w tej powieści dopatrzeć się czegoś, co powinnoby poruszyć umysły, grzeszą rażącą przesadą, a co gorsze, trącą staroświecczyzną, nieledwie reakcyjnością. Bo przede wszystkim czasy, kiedy dzieło literackie mogło w ogóle być „wydarzeniem", budzić namiętne spory, zakłócać spokój domowy polskich rodzin, wywoływać prądy, mody, a nawet żywe naśladownictwo typów literackich — czasy te należą, oczywiście, do odległej przeszłości. W szczególności zaś jest to sprawa przebrzmiała i niedzisiejsza, gdy autor uderzyć usiłuje nie samym nowatorstwem formy i ekspresji (w tej dziedzinie są jeszcze znawcy i smakosze, a nawet klany i kapliczki), lecz na modłę wybitnie archaiczną posługuje się ekspresją literacką dla „postawienia" wyczutych przez siebie zagadnień życia zbiorowego. Dla tego rodzaju spraw mamy dziś sejm, senat, stronnictwa, zrzeszenia „sfer gospodarczych". Literatura może sekundować czynnikom miarodajnym przez utwory patriotyczne. Ale jest dziś pewnego rodzaju uzurpacją z jej strony, gdy podejmować chce te tak zwane „zagadnienia". Wszak to nikt inny, tylko właśnie Stefan Żeromski w zaraniu niepodległości zapowiadał, że teraz oto literatura polska będzie mogła nareszcie wręczyć „całe dziedziny spraw politycznych i społecznych" w ręce powołane.
Wbrew tej uroczystej abdykacji dopuścił się Żeromski w „Przedwiośniu" niewątpliwej recydywy społecznikostwa w literaturze. Ta okoliczność tłumaczyłaby może poniekąd ów ton pewnego zakłopotania, który wyczuć się daje we wszystkich niemal głosach krytyki o tej powieści. Odbiera się wrażenie, że wielki pisarz popełnił jakąś niewłaściwość, którą wszyscy widzą, lecz nie chcą wskazać palcem ze względu na czcigodną osobę autora. Przebija to między innymi w wytrwałym ignorowaniu przez recenzentów i krytyków myśli przewodniej „Przedwiośnia", w dowolnym zwężeniu interpretacji powieści i pomijaniu jej strony drażliwej. Więc będzie „Przedwiośnie" tylko „monografią" Cezarego Baryki (p. Piwiński). „Kluczem do genezy powieści" ma być spostrzeżony przez Stefana Żeromskiego na czele manifestacji komunistycznej młodzieniec „w lejbiku żołnierskim". „Skąd się wziął i co przeżył" ten młodzian, zanim się tam znalazł? Oczywiście musiał wyróść na obcej glebie itd. Trudno sobie wyobrazić bardziej typowo bezceremonialne pogmatwanie myśli autora. Ominąwszy w ten sposób niejeden szkopuł, doświadczony krytyk wykona zręczną rejteradę w dziedzinę techniki powieściowej i wyjdzie obronną ręką. Inny — pan Zygmunt Kisielewski — z właściwą sobie przenikliwością dojrzy w „Przedwiośniu" „przestrogę przed zrosjanizowaniem duszy polskiej”. „Przestroga” taka nie jest zmyśleniem: znajduje się ona w „Przedwiośniu" tak samo niewątpliwie, jak „monografia polskiego bolszewika". Ale podnoszenie tej przestrogi do godności „idei" powieści świadczyć musi, że recenzent socjalistycznego „Robotnika", zarówno jak jego kolega z reakcyjnej „Warszawianki", pragnie przemilczeć niedogodną „resztę" i z możliwą gracją przejść nad „Przedwiośniem" do porządku dziennego. Owa „reszta" jednak, starannie przykrywana przez pp. krytyków, zachowuje się niesfornie i bodliwie jak przysłowiowe szydło w worku. Tę „resztę" ma na myśli p. Kisielewski, gdy daje do zrozumienia czytelnikowi, że wszystko wypadłoby inaczej, gdyby Żeromski nie był zapomniał o ... PPS. Nie dopatrzył, zapomniał... Ale mamy, chwała Bogu, PPS — i to zupełnie zmienia postać rzeczy. Istnienie owej „reszty" zdradza na swój sposób sejsmograf niezmiernie czuły (od strony zagrożonego stanu posiadania) obozu „narodowego". Karol Irzykowski musi uspokajać p. Dębickiego z „Kuriera Warszawskiego", że Żerom¬ski bynajmniej nie „bolszewizuje". Bo w „kołach narodowych" konsternacja jest widoczna: „Znakomity talent, panie dzieju, zacny przy tym patriota, tylko duch niespokojny... Reminiscencje młodzieńczych radykalizmów... warto by mu, panie dzieju, coś tego, w rodzaju nagrody Nobla, Ca oblige..."
Oczywiście Irzykowski ma słuszność: Żeromski z pewnością nie „bolszewizuje". Ale Irzykowski zachował się odrobinę jak filut. Wypowiedziawszy kilka cennych spostrzeżeń o twórczości i stylu Żeromskiego, rzuciwszy słówko ukojenia pod adresem zaniepokojonego p. Dębickiego, poklepawszy mimochodem po ramieniu p. Zygmunta Kisielewskiego, nie mógł sobie odmówić przekornej satysfakcji w końcowym zdaniu: „Czy (Żeromski) sprawił czytającej Polsce niespodziankę? Tak. Bo z odwagą i siłą, na którą nie stać było najmłodszych poetów, sięgnął w dialektykę współczesnej rzeczywistości polskiej, tam gdzie się ona rozstrzyga, i nie cofnął się nawet przed zobrazowaniem możliwości, że syn podniesie rękę na własną matkę". Kropka. Ta kropka oznacza: więcej nie powiem, bo nie chcę naruszać przyjętego tonu, a zresztą — to nie z mojej branży. „Kiedy już tak — powiedział sobie p. „Advertiser" — to trzeba chyba szydło siłą wepchnąć na powrót do worka". „Advertiser" jest właśnie z branży codziennego „sięgania w dialektykę współczesnej rzeczywistości", bo robi artykuły polityczne w „Warszawiance". Chwycił też od razu za szydło w artykule: „Zagadnienie komunizmu w „Przedwiośniu" („Warszawianka z dnia 30.1.1925 roku). „Książka... porusza kwestie najbardziej zasadnicze i ciążące na każdym sercu polskim ogromem troski. Ostatnia dramatyczna scena książki, gdy Baryka w swym starym wojskowym mundurze spotyka się piersią w pierś z ostoją państwowości polskiej — oddziałem jej armii — stanowi groźne i pełne bólu memento". Lecz „Advertiser" zabiera właśnie głos po to, żeby bóle uśmierzyć i zdjąć ogrom troski z polskich serc. Bo, na szczęście, Żeromski padł ofiarą nieporozumienia. Cezary Baryka to jest sobie tylko „tragedia jednej młodzieńczej duszy, której Polska odrodzona przygarnąć nie potrafiła". Ogół zaś młodzieży komunistycznej w Polsce składa się z osobników zupełnie innego pokroju. Są to „natury par excellence mózgowe", a nie uczuciowe. Dowodem tego jest „przygniatający procent młodzieży semickiej na ławach oskarżonych". Ponieważ zaś procent „mózgowców" jest wśród rdzennych Polaków, Bogu dzięki, bardzo znikomy, procent Semitów w Polsce również ograniczony, więc nie ma powodu do alarmów. Nic tu nie ma groźnego, bo wpływy komunizmu ograniczone są z natury rzeczy do kontyngentu „mózgowców" i Semitów. „Z założenia swego — reasumuje autor — miała być ta książka groźnym memento nad ogólnym zagadnieniem komunizmu wśród młodzieży, a dała natomiast piękny, miejscami wstrząsający do głębi obraz tragedii jednego, zwykłego sobie — Cezarego Baryki, co wychowany na Półwyspie Apszerońskim, innego domu w swym ojczystym kraju niż szklanego uznać nie chciał i nie mógł". Zarzuca też ..Advertiser" Żeromskiemu, że nie przeciwstawił Cezaremu Baryce nikogo z bohaterskiej falangi młodzieży polskiej, „nikogo z tych, którzy szli ożywieni w 1920 roku innymi uczuciami niż Baryka, a nawet Wielosławski, stawiać czoło komunizmowi w polu”. Żeromski, piewca żołnierza polskiego, tego, co był niegdyś, i tego, którego jeszcze nie było, wie aż nadto dobrze, że tężyznę żołnierską łatwo wykrzesać z każdego polskiego młodzieńca. Wszak i półbolszewik Baryka, i paniczyk Hipolit Wielosławski byli pierwszorzędnymi wojakami. Żołnierka — to najistotniejszy i najgłębiej w psychice narodu tkwiący spadek kultury szlacheckiej. „Na Samosierrę — pisał Artur Górski w „Monsalvat" — odwagi nam nigdy nie zabraknie; czego nam nie dostaje, to tej odwagi duchowej do samodzielnego pędu w otchłań prawdy, odwagi, co na całym świata obszarze ma w sobie tylko oparcie..."
Właśnie po to wdałem się w dość szczegółowe zobrazowanie przyjęcia, jakiego doznało „Przedwiośnie" ze strony oświeconej opinii polskiej, aby uwydatnić ten rys tchórzostwa intelektualne¬go, które doskonale iść może w parze z odwagą fizyczną. Jasno bowiem z przytoczonych cytat wynika, że nie przez wskrzeszenie niemodnego genre’u powieści przetkanej ideą społeczną zawinił Żeromski w oczach tej szanownej opinii. Zgorszenie spowodowała odwaga — odwaga oświetlania przepastnych zagadnień bez dania na nie natychmiastowej, jasnej i kojącej odpowiedzi. Takich zagadnień ogromnie nie znosi myśl polska. Musi ona za wszelką cenę (zazwyczaj za cenę na pół świadomego kłamstwa) bujać w jasności i niezmąconej pogodzie ducha, musi mieć przeświadczenie, że to, co jest, stoi jak mur, a na wszystkie niedomagania istnieć gdzieś muszą gotowe, poszufladkowane lekarstwa, po które wystarczy sięgnąć w odpowiedniej chwili. Mimo woli przychodzą na myśl najbardziej sarkastyczne stronnice Stanisława Brzozowskiego o „Polsce zdziecinniałej".
Dlatego jednostki, jak Stefan Żeromski, skazane są na wielkie osamotnienie. Ich duchowe zwycięstwa i klęski nie stają się dorobkiem ogółu. Ich spowiedź publiczna odbija się o głuchy mur: o zmowę pogodnej bezmyślności. Myśl Żeromskiego można lepiej albo gorzej zrozumieć. Można się z nim zgadzać, albo nie zgadzać. Ale na takie traktowanie (jak wyżej) Żeromski sobie nie zasłużył. To nie jest fair play, panowie!
I. WZYWANIE TRZECIEGO CUDU
Nie trzeba chyba dowodzić, że Żeromski nie ma w sobie nic z literata polującego na „tematy” z dezynwolturą pszczoły przelatującej z kwiatka na kwiatek. W całą jego istotę wrośnięte jest przeświadczenie o misji narodowej, o niezastąpionej funkcji społecznej pisanego słowa. Nie jest to wulgarna tendencyjność ani tania podszewka patriotyzmu, którą podszyta była bez mała cała literatura Polski trójzaborowej, lecz głębokie credo określające podstawę duchową wobec warunków i przekształceń polskiej rzeczywistości. Mamy tu do czynienie ze zrodzoną, wskutek utraty samoistności państwowej, osobliwą polską „metapolityką", tą samą, którą uprawiali nasi wielcy romantycy. Stałym celem tej „metapolityki", jej marzeniem, jej mrzonką, było pojęcie „rządu dusz", w przeciwstawieniu do materialnej władzy zaborców. Dzieła Żeromskiego, z bardzo nielicznymi wyjątkami, noszą na sobie tchnienie „Dziadów" i „Ksiąg Pielgrzymstwa". Jest on „wieszczem narodowym" w pełnym znaczeniu tego romantycznego terminu. W ostatnich dziesiątkach lat Polska miała dwóch ludzi tej miary i tej ambicji twórczej: Żeromskiego i Wyspiańskiego. Trzecim być usiłował — ale już nie środkami artystycznego wzruszenia, lecz drogą konstrukcji ideologicznej — Stanisław Brzozowski. To właśnie nadaje pismom krytycznym i filozoficznym Brzozowskiego, zupełnie w innych warunkach, niezrozumiałą cechą żartobliwości proroczej jakiegoś religijnego objawienia.
Nie chodzi w tym miejscu o ocenę twórczości tego typu. Wolno ją uważać za przeżytek, za anachronizm. Chodzi o stwierdzenie, że takim jest Żeromski i on jeden w dzisiejszej Polsce. Czytelnik, który sobie tego nie uprzytomni, będzie czytał w dziełach Żeromskiego zajmującą najczęściej fabułę, nie treść istotną. Krytyk, który przystępuje do Żeromskiego tylko jako do wy¬bitnego, czy nawet genialnego producenta charakterów, sytuacji i rozwiązań literackich, dyskwalifikuje się beznadziejnie.
Ten rys zasadniczy, zawsze w dziełach Żeromskiego obecny, przechodzi z wiekiem w świadomie uprawiany narodowo-społeczny utylitaryzm, co nakłada, rzecz jasna, bolesne nieraz więzy na twórczość wielkiego artysty. W wielu powieściach Żeromskiego szarpanie .tych więzów jest widoczne. Po drodze do wytkniętego z góry zamierzenia, które zawsze sprowadza się do wzmocnienia (w jego pojęciu) tego czy innego „frontu" mocy narodowej, autor napotyka kuszące głębie, w które duch jego radby się pogrążyć bez pamięci. Najczęściej głębią tą jest dusza kobieca, jedyna dziedzina mogąca w twórczości Żeromskiego współzawodniczyć z założeniami społeczno-narodowymi. (Rzecz to szczególna, że w naszej literaturze krytycznej nie mamy, zdaje się, ani jednego studium poświęconego specjalnie postaciom kobiecym Żeromskiego). Kiedy indziej sprowadzają Żeromskiego z gościńca jego myśli nie głębie i nie knieje, lecz skąpane w jasności polany, od których słonecznej pogody szczególnie trudno oderwać się wędrowcowi. Wszystkie dygresje Żeromskiego i tylekroć wytykane mu wady konstrukcji powieściowej mają swe źródło w tej walce swobody twórczej z własnowolnie, z góry przyjętymi ograniczeniami. Z tego samego źródła pochodzą też nierówności odwrotne: jak gdyby zatrwożony nagle, że zmitrężył tyle czasu na włóczędze beztroskiej po czarownych manowcach, autor śpieszy gorączkowo ku swoim celom dydaktycznym, porzucając cenny balast sztuki. Tak po¬wstają rozdziały z artystycznego punktu widzenia jałowe, ten tak częsty u Żeromskiego „bodzantyzm", gdy spieniony nurt opo¬wieści wyrzuca nagle czytelnika na mieliznę suchej dysputy, przypominającej „dialogi ewangelika z papieżnikiem".
W odczycie wygłoszonym w zaraniu niepodległości wypowiedział Żeromski nadzieję, że literatura polska uwolni się nareszcie » od samoograniczenia, jakie dobrowolnie przyjęła pełniąc służbę narodową, że odtąd będzie mogła przynosić światu „wiadomość artystyczną o zawiłościach duszy człowieka", a nie „wciąż tylko o zawiłościach duszy Polaka". Istotnie literatura polska ostatniej doby te wyzwoliny z obowiązków patriotycznych dość skwapliwie wykorzystała. Żeromski nie zdołał. W ostatnich jego dziełach widzimy coraz bardziej świadomy nawrót do przenikających całą jego poprzednią twórczość „metapolitycznych" zagadnień. „Ponad śnieg" nie stoi jeszcze na tym poziomie. Zdaje się być pospolitą daniną złożoną na rzecz obrony granic w związku z wypadkami 1920 roku. Natomiast „Toruń" wprowadza nas znowu w dawny świat Żeromskiego, a nawet w świat dawnych jego bohaterów. Wreszcie „Przedwiośnie" — to cały historycznie ukształtowany Żeromski. Mamy więc w tej książce, jako myśl 3 przewodnią, głęboką troskę o jakiś zagrożony „odcinek frontu" mocy narodowej. Mamy te momenty, gdy artysta marudzi w ustroniach przydrożnych ponad słuszną miarę konstrukcji powieściowej. Mamy także nadrabianie publicystyką z uszczerbkiem harmonii artystycznej.
Część pierwsza („Szklane domy"), zawarta w formie treściwego opowiadania, jest jak miarowy, grzmiący krok dzielnego piechura. Nawet w języku, bujnym i jakby muskularnym, jest ta radość prężenia mięśni, głębokiego oddechu i rytmicznie tętniącego serca, którą młody piechur (goniący wstęgę szosy w skośnych promieniach poranku) odczuwa jako cielesną i duchową doskonałość w najdoskonalszym ze światów. Tą tężyzną formy pisarz wynagradza sobie powściągliwość wobec szybko mijających obrazów. Zaledwie raz jeden daje się uczuć mocniejsze przylgnięcie sercem do mijanego zjawiska i bolesność zbyt szybkiego rozstania: są to przeżycia Jadwigi Barykowej. Jeszcze jedna siostrzyca korowodu postaci kobiecych Żeromskiego. Nieprzeniknione dla samej siebie medium tajemnych i przemożnych nakazów gatunku. Z większą słusznością niż o najofiarniej-szych bohaterach wojny czy bojownikach idei można o tych istotach powiedzieć, że są jak „kamienie przez Boga rzucone na szaniec".
W tym samym tempie rozpoczyna się druga część powieści — „Nawłoć". Forsownym marszem — na kilku stronicach — załatwiamy się z pierwszymi doświadczeniami Cezarego Byryki w kraju i — z uciekającymi bolszewikami. Tu następuje olbrzymia dygresja.
Czytelnik ma wrażenie, że wszystko dotychczasowe było prologiem, a sprawa główna rozgrywa się w nawłockim dworze. Albo też wydaje mu się, że widzi teatr na scenie teatru: do tego stopnia wystaje epizod nawłocki z ram powieści jako rzecz sama w sobie. Z tego jesteśmy skłonni sądzić o znaczeniu tej części dla całości. Otóż „Nawłoć" jest istotnie elementem ważnym i niezbędnym w powieści. Styl odrębny tej części cudownie uplastycznia zetknięcie się bohatera z polską rzeczywistością. Ale jej Wybujałość w stosunku do innych daje się objaśnić jedynie tym, że oto w południowej godzinie nasz dzielny piechur zabrnął w szczególnie miłe sercu strony i nie-rad zbierać tobołki w dalszą drogę. Po wybijanej twardą stopą krainie bólu, krwi, nędzy i tęsknoty, tak nieodparcie miło jest rozgościć się w tym swojskim zakątku. O ludziskach, u których gościmy, o ich nicości, samolubstwie, wprost zbrodniczej w pewnych warunkach bezmyślności, mamy zdanie wyrobione, które jutro sformułujemy z całą surowością. Dziś jednak jest nam błogo w gronie tych ludzi i gotowiśmy śmiać się pogodnie, i niemal bez rezerwy myślowej, z pociesznych podrygów Maciejunia i konceptów zażywnego księżulka. Dopiero bliski zmrok przypomni nam, że komu w drogę, temu czas, i ruszymy nadrabiać przydługi wypoczynek. Trzecia część powieści — „Wiatr od Wschodu" — jest już gnaniem do celu bez oglądania się na krajobrazy, ale i bez pierwotnej rozkoszy marszu. Automatycznie „odwalane" dystanse. Mechaniczne szeregowanie przesłanek brakujących od założenia do wniosku.
Żeby dojrzeć myśl autora w kształcie właściwym, zamierzonym, trzeba użyć szkieł, które by niwelowały nierówności w wykonaniu. W części pierwszej autor przychodzi z pomocą czytelnikowi, nadając całej tej części tytuł „Szklane domy". I pomimo tej wskazówki krytyka zaledwie zauważyć raczy fantastyczną opowieść Seweryna Baryki, traktując ją jedynie jako współczynnik, który mógł pogłębiać i zaostrzyć uczucie zawodu Cezarego po przyjeździe do kraju.
Ta sprawa nie jest taka prosta. Męczeńska pielgrzymka Baryków do kraju przez nieobjęte stepy rosyjskie, pod surowym władztwem niezrozumiałego, straszliwie obcego żywiołu, jest nie tylko podróżą w przestrzeni, ale zarazem wyobrażeniem pielgrzymki w czasie innego męczeńskiego szlaku — tego — którym tęsknota gnała ku Polsce niepodległej szereg wymarłych pokoleń. Tylko w tym rozumieniu opowieść o „Szklanych domach" nabiera właściwej treści. Jest to „mit" w znaczeniu tego terminu ustalonym przez Jerzego Sorela, a za nim w Polsce przez Stanisława Brzozowskiego. Pokolenia całe pielęgnowały ideę Polski niepodległej i musiały ją myśleć w kształtach i barwach tak różnych od rzeczywistości, w których żyły, jak Barykowa Polska „szklanych domów” różni się od Polski trędowatych miasteczek i zapleśniałych wsi. Nie darmo wszak utarło się w ciągu dziesięcioleci zwalanie na zaborców winy i odpowiedzialności za wszystkie ułomności materialne i duchowe, za wszystkie rany i wrzody życia polskiego. Musiał wytworzyć się mit zmartwychwstania politycznego, wiara w cudowne następstwa samoistności państwowej. Kto z patriotów okresu niewoli narodowej ośmieliłby się, na przykład, podać w wątpliwość, że Rząd Narodowy, ów cel tylu urojeń, planów i spisków, będzie składał się z najlepszych i najzdolniejszych w kraju ludzi, że będzie w ogóle najlepszym z możliwych rządów. Jeżeli w innych krajach u steru rządów znajdują się ambicje prywatne, cynicznie brutalne interesy jednej klasy lub wprost koterie na żołdzie potęg finansowych, to dzieje się tak dlatego — myślał patriota polski — że nie umieją oni ocenić skarbu niepodległości. Równie pewne i niewątpliwe dla czołowych bojowników owych czasów zdawało się i to, że patriotyzm w chwili odzyskania ojczyzny buchnie przeogromnym płomieniem, przepali, stopi egoizm jednostek i klas społecznych; miliony staną zgodnie do pracy dla ogółu, jasność dobrobytu i oświaty opromieni całą Polskę.
Mit tej Polski „szklanych domów” był historycznie niezbędny, aby z pokolenia w pokolenie utrzymać w napięciu tęsknotę za niepodległością; był psychologicznie niezbędny, aby Cezary Baryka trwał w nadanym mu przez zmarłego ojca pędzie do kraju. Cezary Baryka — ileż to razy recytowali pp. krytycy — był obcy Polsce, znał ją bowiem tylko z opowiadań matki o urokach siedleckich mokradeł i z majaczeń ojca o szklanych domach. Lecz i ci wszyscy przeciętni Polacy, którzy wkroczyli pewnego dnia do Polski niepodległej nie w pociągu „tiepłuszek", lecz w pociągu wypadków dziejowych, znali z niej tylko ograniczoną szarzyznę swego bytowania — właśnie jakby jakąś „sekułę" Jadwigi Barykowej — i jeszcze - wizję ze szkła czy z kryształu wycyzelowaną przez „długie nocne rodaków rozmowy”.
Pokolenie, któremu danym było ujrzeć „ziemię obiecaną” Polski rządzonej nareszcie przez Polaków, zobaczyło marzenie całego stulecia rozlane w najpowszedniejszą rzeczywistość. Rychło musiało wyjść na jaw, że rząd polski nie jest z przyrody swej ani gorszy, ani lepszy od innych. To, co było niedawno jeszcze zaprzysięgłym trwaniem na placówce ideowej, stało się „odwalaniem” przepisywanych przez instrukcję „kawałków” swojskiej biurokracji. Życie polityczne nie poszło po wymarzonej linii powszechnego zespolenia w imię dobra powszechnego, lecz potoczyło się, najzwyczajniej w świecie, po wypadkowej wynikającej z ustosunkowania sił i apetytów grupowych i klasowych. Co gorsze, nie uległo nawet zasadniczej zmianie ustawodawstwo zaborców i w wielu dziedzinach życia duch ich rządzi dalej za pośrednictwem polskich sądów i polskiej administracji. Stan duszy Cezarego Baryki w atmosferze tych stosunków niekoniecznie uwarunkowany być musi przez jego apszerońskie pochodzenie. W taki sam sposób reagować może na otaczającą rzeczywistość spory zastęp młodzieży, której nie obce były ’ marzenia o „szklanych domach". Można nawet twierdzić, że na przykład dzielnice żydowskie właśnie na mieszkańcu Kaukazu nie wywarły szczególnego wrażenia, gdyż w biedocie żydowskiej rozpoznałby po prostu dobrze mu znanych, klasowo nie określonych i nieproduktywnych pauprów ery przedkapitalistycznej, zapełniających miasta wschodu. Bakiński rodowód Baryki potrzebny był autorowi z innych racji. Po pierwsze — żeby rzucić rzecz całą na tło wschodniej zawieruchy, co jest bardzo potrzebne, między innymi, i dla podcieniowania sielanki nawłockiej; po wtóre — w celu uzmysłowienia męczeńskiej wędrówki do opromienionej tęsknotą niepodległej ojczyzny; po trzecie — jako pretekst do wyjaśnienia przybyszowi (przez usta Gajowca) wielu spraw „przestarzałych" i „zaśniedziałych", co do których autor słusznie podejrzewa, że są one równie mało wiadome ogółowi dzisiejszych, wcale nie azerbejdżańskich, Polaków.
Zapewne, nie wszyscy w Polsce przeżywają rzeczywistość podobnie, jak Baryka. Są Buławniki — jest ich legion wielki — którzy nigdy się nie rozczarują, bo nigdy, nawet we śnie, „szklanych domów” nie oglądali. Są Hipolity — poczciwe chłopaki, utożsamiające swój dobrobyt z błogostanem Polski. Są wreszcie szare miliony tych, z którymi Baryka zapoznał się na Chłodku: co nigdy jeszcze głów nie podnieśli od troglodyckiego bytowania w wiecznej pogoni za codzienną strawą. Beznadziejna poziomość i czerstwość duszy, błoga bezmyślność przy nieświadomym uczestnictwie w krzywdzie społecznej i ten suro¬wy, milczący żywioł, który jutro przemówić może i zażądać obrachunku — w tym zestawieniu i przeciwstawieniu ta część młodzieży, która w ogóle zdolna jest do rozczarowań, nabiera szczególnej wartości. Jak zarysuje się przyszłość, jeżeli ci, co czują wewnętrzną potrzebę przymierzania życia do wyższej skali dobra i piękna, jedyni świadomi tej przyszłości budowniczowie odwrócą się od tej cudem odzyskanej Polski? Jeżeli wdychać poczną z upojeniem powiewy idące od wschodu? Pytanie to nasuwać się musi ostro i nieubłaganie zwłaszcza z punktu widzenia na wskroś idealistycznych, a raczej „prometeistycznych” zapatrywań Żeromskiego, upatrującego jedyną dźwignię postępu w świadomej woli i mężnej inicjatywie jednostek. Bez tych drożdży życie jest tylko kłębowiskiem ślepych żywiołów.
Wprawdzie wojna z bolszewikami ujawniła w młodszym pokoleniu imponującą prężność instynktu zachowawczego i niespożyty animusz rycerski. Ale to nie rozprasza cieniów, nawet jeżeli wraz z Gajowcem przyjmiemy, że na tę prężność liczyć można w potrzebie. Walka toczy się nie tylko orężna. Nie tylko o słupy graniczne, ale i o dusze ludzkie. A przede wszystkim o dusze młodzieży, tej zwłaszcza w każdym społeczeństwie szczupłej garści, która nie może „poradzić swej duszy, żeby się uległa jak pies u jakowegoś proga”, która ma ambicję, wolę i odwagę przeinaczania rzeczywistości.
Dlatego epopea „cudu nad Wisłą" nakreślona jest w „Przedwiośniu" tylko z grubsza, wielkimi, mocnymi sztychami. I ona na¬leży do tła, i ona jest w pewnym sensie tylko prologiem. Kto sądzi, że przez orężne odparcie wroga wszystko, jest już dokonane, stać się może bezwiednie współsprawcą przyszłej porażki moralnej. W Polsce kwitnie, jak nigdzie, sztuka przymykania oczu na rzeczywistość, bo tylko w ten sposób można było dawniej we wszelkich warunkach żyć i prosperować. Poczucie, że istnieje nareszcie polski rząd i polskie wojsko, napełnia wszystkich milusińskich we wszystkich pod słońcem Nawłociach spokojnym przeświadczeniem, że jest oto mur młodych piersi, gotowych zawsze obronić ich stajnie cugowe, chlewki, kurniki, oranżerie i całożyciową sympatyczną wyżerkę.
W tej Nawłoci wchodzi Cezary Baryka w bezpośrednią styczność z wielką i bardzo swoistą połacią życia polskiego. Zmieniony nagle w barwną i szczegółową „teraźniejszość" styl powieści uwypukla proces nagromadzenia się osadu wrażeń i refleksji w duszy bohatera. Bo zetknięcie nie jest wcale twarde i nie wywołuje natychmiastowej reakcji. Przeciwnie. Cezary pogrąża się w przyjemne ciepło tego środowiska niby w puchową pierzynę.
To samo poniekąd wydarzyło się samemu autorowi, związanemu wszystkimi fibrami duszy z tym światkiem szlacheckim. Straciło przez to na wyrazistości to, co stanowi w logicznej strukturze powieści rację bytu całego nawłockiego epizodu — podkreślenie ciemnego tła tej dworskiej sielanki. Nie uprawnia to jednakże twierdzenia jednego z wybitnych krytyków, że ironia autora w traktowaniu scen nawłockich jest niejako tylko „zastrzeżeniem na boku . Nie jest zastrzeżeniem na boku, lecz szramą w poprzek całej fizjonomii nawłocczyzny z przyległościami takie oto przeciwstawienie balującemu na rzecz „kadłubków" pałacowi w Odolanach:
„Ksiądz wskoczył do wolanta. Za nim Cezary. Konie ruszyły. Dzień szarzał... Za parkiem i aleją ukazała się wieś włościańska, Odolany. W oknach chat widać było światła naftowych kaganków. Skrzypiały drzwi domostw, słomą krytych, niskich i małych.
Rżały konie. Porykiwały krowy, kwiczały świnie, gęgały gęsi. Koguty piały i psy naszczekiwały zajadle. Ludzie zadawali bydłu, krzątali się dokoła przyziemnych chlewów, nosili wodę i paszę. Praca ciężka, ordynarna i pozioma, wrzała w każdym osiedlu. Czasami ktoś w biegu przystanął, wywłócząc wielkie buciory z głębokości bajora. Popatrzył na mknący pojazd, na zaprzęg cugowy, buchający kłębami pary, i biegł do swej roboty. Głębokie błoto traktu wlewać się zdawało na podwórka i łączyć, spajać z gnojówkami. Nieznośny smutek na widok nędzy byto¬wania ludzkiego wśród tych bajorzysk i gnojówek powiał na Cezarego. — Szklane domy... — wycedził przez zęby”.
Jeżeli pewne sfery nie odczuwają tych kontrastów, nieledwie jak Jędrkowego trzaśnięcia „w kufę", względnie „w mordę", zawdzięczają to chyba swej szlacheckiej tężyźnie.
Dalsze spostrzeżenia krajoznawcze, czynione przez Barykę na Chłodku, nie pozostawiają wątpliwości co do intencji autora. Krytyka kładzie również silny nacisk na zawód miłosny Cezarego jako przyczynę jego rewolucyjnych nastrojów. To, co się z tą tezą nie godzi, przedstawiane bywa jako wpływ moskiewski. Nie jest — nawiasem mówiąc — wcale wywyższaniem polskości, jeżeli się uważa, że ekspansja serca ku człapiącym żydkom i chłopom, która ogarnęła Cezarego na bryczce w drodze do Chłodka — a więc przed zadzierzgnięciem dramatu miłosnego, w chwili najbardziej radosnego wypoczynku duszy — to „nalot moskiewszczyzny". Ten sąd zwraca się bowiem przeciw samemu Żeromskiemu, który w dziele całego życia tą właśnie ekspansją serca ogarnął — jak nikt ze współczesnych — Polskę i polskość w przestrzeni i czasie. Cały splot spraw miłosnych, wykwitły z odrębnych racji artystycznych, leży na uboczu od głównego prądu rzeczy. Epilog zaś tych spraw wraca nieco kunsztownym kanałem do tego prądu. „Wpływ" motywów osobistych, czyli wlewanie się ich do łożyska, gdzie kształtuje się nasza postawa wobec życia, odbywa się w rzeczywistości w sposób mniej sztuczny, bo podświadomy i żywiołowy. Ale nicość czerpanej stąd przez pp. krytyków dusznej pociechy ukaże się natychmiast, gdy pomyślimy, jak straszne, niemniej osobiste przeżycia powinny były uodpornić duszę Baryki na „wiatry od wschodu".
Walka Gajowca z tym wschodnim podmuchem wypełnia trzecią część powieści. I tu należy wniknąć z uwagą w stosunek Żeromskiego do bolszewizmu. Jest on bezwzględny i nieprzejednanie wrogi. Zaledwie godzi się uznać, że i rewolucja rosyjska miała gdzieś u swego punktu wyjścia jakąś „swoją prawdę". A przecież właściwością Żeromskiego jest, między innymi, zdolność wyczuwania jakichś „własnych prawd" nawet we wrogich stanowiskach. Szela w „Turoniu" ma własną, silnie wyrażoną prawdę, której przeciwstawia się inna prawda, prawda powstańców, jako wyższa i trwalsza. Prawda rewolucji bolszewickiej ukazuje się raz jeden tylko w rozmyślaniach Cezarego, w potężnym obrazie odwiecznej krzywdy społecznej: „Jest to jakowyś kontynent pogrzebionych za życia, cmentarzysko bez końca, gdzie każda grudka ziemi wzywa o pomstę nad Kainem. Gdyby to grudki martwej ziemi mogły przemawiać, albo znalazły możliwość dawania zrozumiałych znaków, to każdy kamień cerkwi i kościołów wydawałby jęk, każda kolumna sal ociekałaby krwią, a bruk ulic zroszony by był łzami". Ale prawdę tę rewolucja pogrzebała bezpowrotnie pod ogromem własnych zbrodni: „Ten to trupi zaduch przeszkadza — mówi Seweryn Baryka — ażeby moskiewskie powietrze można było wciągnąć wolnymi i szczęśliwymi płucami... W Moskwie cuchnie zbrodnia". To wyczerpuje sprawę. Wypaczona idea społeczna ginie, uszargana we krwi. Pozostaje tylko dzicz, moskiewskie barbarzyństwo tak dobrze znane Polakom.
Można nawet uczynić zarzut, że dla zgęszczenia grozy tego krwawego odmętu ułatwia sobie zadanie, obierając, na przykład, za punkt obserwacyjny nie ośrodki kierownicze: Petersburg lub Moskwę, lecz Baku, gdzie rewolucja ukazać się mogła wyłącznie od strony rozpętanego żywiołu! Bardziej jeszcze ulegającym tendencji autora ułatwieniem jest opis straszliwych scen wojny angielsko-tureckiej — jednego z epizodów wojny światowej — które autor szmugluje niejako do umysłu czytelnika na konto bolszewików.
W bolszewizmie, któremu Żeromski zaprzecza jakichkolwiek pozytywnych i twórczych wartości, kryje się jednakże, poza jego zewnętrznymi potwornościami, jakaś fatalna siła przyciągania. Moskiewszczyzna zdegradowała idee społeczne, które chce realizować, lecz nie pozbawiła ich potęgi oddziaływania na umysły. Jakżeby mógł nie wyczuwać tej siły Stefan Żeromski, gdy uderzyła ona nawet p. Izabelę Lutosławską podczas spotkania z jakimś komisarzem bolszewickim w jej łomżyńskiej Nawłoci. Fascynujący wpływ rozgardiaszu rewolucyjnego na Cezarego Barykę nie daje należytej miary tej siły. Bardziej już jego wrażenia charkowskie. Ale cała władcza zachłanność wschodniej wichury wyrażona jest raczej pośrednio.
Krytycy, którzy lekce sobie ważą wypadek, że Polska nie zdołała przygarnąć duchowo obcego bakińskiego przybłędy, powinni Między Cezarym Baryką a bolszewizmem legła rzecz straszna — śmierć obojga rodziców. Zwłaszcza — sponiewieranie matki. Jest to dość dziwne, że Żeromski, który analizuje szczegółowo uczucia Baryki wobec trupa pięknej Ormianki, nie mówi nic o tym, co przeżył Cezary, gdy matka jego skazana została na katorżną robotę. Dowiadujemy się tylko, że zdarta obrączka z martwego palca matki nasunęła mu myśl o kindżale, przechowywanym niegdyś w kaukaskiej pieczarze. Ale co czuł Cezary, gdy żywą jego, schorowaną matkę bito potężnie „po mordzie"? Latał po urzędach, żeby jej ulgę wyprosić. Być może, że dopiero po stracie matki całą tę potworność ogarnął i zgłębił. Faktem jest jednakże, że pozostał nadal pod urokiem przewrotu, przechował w duszy ten posiew w męczeńskiej drodze ku granicom Polski i nawet w kampanii wojennej przeciwko czerwonym. W końcu, po ciężkiej rozterce wewnętrznej, po skonfrontowaniu Polski z Rosją na froncie, gdzie się ścierają idee, Baryka staje po stronie bolszewizmu. Nie tylko przestępuje przy tym przez zaporę koszmarnych wspomnień, ale odwraca te wspomnienia przeciw Polsce, gdy rzuca w twarz Gajowcowi: „Moja matka umarła nie z biedy i nie z bicia, i nie z samych chorób, lecz z tęsknoty za Polską. Mój ojciec... Mój ojciec i moja matka! A wy, wielkorządcy, coście zrobili z tego utęsknienia umierających?"
Polskę w tej walce idei reprezentował Gajowiec. Któż lepiej, niż ten niestrudzony, pełen wiary budowniczy mógł rzucić na szalę wielkość i moralny majestat odrodzonej ojczyzny? A jednak — przegrał... Jakie są właściwe przyczyny tej przegranej? Bezpośrednimi antagonistami Gajowca, reprezentantami strony przeciwnej, są komuniści. Próżno byśmy jednak doszukiwali się w nich siły, którą wyczuwać możemy w rewolucji rosyjskiej. Widzimy tylko prostolinijną doktrynę, zaprawioną pewną dozą żółci. Tym Żeromski bardziej jeszcze kategorycznie niż bolszewikom rosyjskim odmawia wszelkiej „własnej prawdy". Bolszewizm miał swoją, lecz utopił we krwi. Ci nie mieli i nie mają żadnej. W stosunku do nich najdalej idąca ustępliwość autora od oficjalnej w Polsce opinii — to tylko tyle, że są ideowcami, a nie płatnymi agentami, i że nawet przywódcy polskiego komunizmu mogą być Polakami, a nie koniecznie Żydami. Nic ponadto. Nie przekonali oni Baryki swoją doktryną i nie wymowny komunista Lulek wydarł Gajowcowi tę duszę. Wstrząsnęły nią dopiero fakty.
Nie fakty materialnej nędzy, bo wszak te dobitniej jeszcze przemawiają w Rosji. Tu argumenty Gajowca -żądające czasu na zaleczenie ran i uregulowanie życia gospodarczego, zachowują całą moc przekonania. Nie! Gajowcowi wytrącają broń z ręki fakty świadczące o moralnym bezruchu życia polskiego, o tym, że nastanie nie zostało opromienione przemianą dusz ludzkich, że w nazbyt wielu dziedzinach nie było przełomem, nową erą, lecz tylko zmianą etykiety. „Tu się mało robi, żeby skasować wewnętrzną niewolę biednych ludzi — mówi Baryka. A w ostatniej rozmowie z Gajowcem, która jest kulminacyjnym punktem powieści, wybucha z pasją: „Jesteście mali ludzie — i tchórze!" „... Boicie się wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, nieznacznej przemiany starego wiezienia. Musicie iść w ogonie „Europy". Nigdzie tego nie było, wiec jakżeby mogło być u nas? Macież wy odwagę Lenina, żeby wszcząć dzieło nieznane, zburzyć stare i wszcząć nowe? Umiecie tylko wymyślać, szkalować, plotkować. Macież wy w sobie zawzięte męstwo tamtych ludzi, virtus niezłomną, która może być omylną, jako rachuba, lecz jest niewątpliwie wielką próbą naprawy ludzkości? Nikt nie myśli o tym, żebyście się stać mieli wyznawcami, naśladowcami, wykonawcami tamtych pomysłów, żebyście byli bolszewikami, lecz czy wy posiadacie ich męstwo?"
„...Polsce trzeba na gwałt wielkiej idei! Niech to będzie reforma rolna, stworzenie nowych przemysłów, jakikolwiek czyn wielki, którym ludzie mogliby oddychać jak powietrzem. Tu jest zaduch. Byt tego wielkiego państwa, tej złotej ojczyzny, tego świętego słowa, za które umierali męczennicy, byt Polski — za ideę! Waszą ideą jest stare hasło niedołęgów, którzy Polskę przełajdaczyli: „jakoś to będzie!”
Uważny czytelnik zauważy różnicę między tą przemową Baryki a retoryką komunistów. Tamtym autor nie przyznaje « żadnej swoistej prawdy, podczas gdy Baryka głosi mocną, żylastą i prawdę. Baryka, który nie jest tu jeszcze bolszewikiem bez zastrzeżeń, lecz poszukiwaczem polskiej idei, zdolnej przeciwstawić się tamtej, znajduje się jakby w posiadaniu tej prawdy, którą wyobrażeni przez Żeromskiego komuniści mieć by mogli, „gdyby nie kierowali się wyłącznie nienawiścią ku Polsce”. Krytyka, której nie bardzo chciało się wnikać w te rzeczy, przeoczyła między innymi także i to, że ta ostatnia rozmowa Baryki z Gajowcem nie jest dysputą dwóch wyłączających się stanowisk, lecz wyraża dwustronnie, a raczej dwubarwnie myśl autora. Dominują jaskrawe oskarżenia Baryki, podczas gdy bardziej matowe repliki Gajowca brzmią chwilami jak prośba o uwzględnienie okoliczności łagodzących. Nie mógł Gajowiec wydobyć ze siebie tego „mocarnego tonu, jakim przemawia Wincenty w „Ponad śnieg": „To Polska powstała z mogiły. To ona, wielki i wzniosły wasz wróg, święty Jerzy, który wewnętrzną świętością, cnotą i potęgą porazi w was smoka wiekuistej moskiewskiej tyranii". I dlatego, że tak przemówić nie mógł, w walce o duszę Cezarego Baryki — przegrał.
Jest to tak oczywiste, że można zrobić pp. krytykom ustępstwo i przyjąć, że spotkanie z Laurą mogło być ostatnią wypełniającą wezbrane serce kroplą goryczy. Ale to nic ani na jotę nie zmienia. Sprawa była już przesądzona i rozstrzygnięta.
***
Z całej książki bije poczucie groźnego niebezpieczeństwa, głęboka troska o przyszłość. Lecz kto by chciał pomawiać autora o pesymizm, natknie się na sam tytuł, który przeczy z ostentacją wnioskom defetystycznym.
Dlaczego „przedwiośnie"? „Wierzymy, że doczekamy się jasnej wiosenki naszej” — mówi Gajowiec. Na czym opiera się ta wiara? Że syzyfowej pracy garści Gajowców, zmagających się z bezruchem moralnym społeczeństwa, przyjdzie na odsiecz jakaś nagła rewolucja moralna? Co uprawnia do nadziei, że rozmach sił twórczych, który nie wytrysnął ze słomianego entuzjazmu pierwszych dni niepodległości ani z zapału wojennego, znajdzie się właśnie w nadchodzącym okresie i zatryumfuje nad „wiatrem od wschodu”?
Odpowiedzi wyraźnej na to pytanie nie ma. A raczej jest jedna: Gajowiec wierzy w cuda.
Wierzył w tajemnicze opiekuństwo nad tym krajem. W rozmowach z Cezarym wskazywał palcem na kilka cudów. Pierwszym „cudem" pana Gajowca było, rzecz prosta, wskrzeszenie państwa polskiego. Drugim „cudem" było odparcie bolszewików w roku 1920.
Nie dajmy się złudzić lekką ironią, brzmiącą w tych słowach. To „realizm" pana Gajowca sili się na drwiny z jego „mistycyzmu". Ale wiemy skądinąd dobrze, że ten realizm chwytał się nieraz pajęczej nici „teorii nieprawdopodobieństwa".
„Cud" wyrazi się w czymś, co wstrząśnie duchem całego narodu. Sprawić go może garść ofiarnych i nieustraszonych. Albo objawi się w geniuszu jednostki. „Ogień Dana" unicestwi zmorę najazdu. Twórczy geniusz doktora Baryki, wynalazcy „szklanych domów", mocą swej woli, cudem swego czynu odkupi ! małość i gnuśność współziomków. „Przedwiośnie" to oczekiwanie, wzywanie trzeciego cudu.
II. DROGI I BEZDROŻA
Gdyby dzieła Edwarda Abramowskiego udostępnione zostały publiczności europejskiej, uznano by w nim niewątpliwie jednego z epigonów Proudhona i zaliczono do którejś z odmian pokojowego, konstruktywnego anarchizmu. Najsumienniejszy czytelnik-cudzoziemiec nie odgadłby, że antypaństwowość tego polskiego anarchisty jest negacją jedynie państwa obcego, a tęsknotą do własnej, polskiej państwowości. Spółdzielczo-syndykalistyczne idee Abramowskiego przedstawiają tylko nową formę konspiracji ogólnonarodowej irlandzkiego bojkotu, lub Rządu Narodowego 63 roku. Gajowiec w kilku zdaniach wyjaśnił Baryce ten paradoks powstały na podłożu niedawnej polskiej rzeczywistości.
Każda idea i każda sztuka, mała czy wielka, posiada swoją treść względną, to jest zależną od środowiska i czasu. Każda bowiem, jako forma myślenia i odczuwania rzeczywistości, może być jedynie uogólnieniem stanów psychicznych, powstałych na gruncie określonych warunków. Wyżej wspomniany proudhonizm, na przykład, tworząc doktrynę przebudowy społecznej oraz pewien kompleks pojęć filozoficzno-etycznych, nie przestał być z istoty swojej szamotaniem się drobnego rzemiosła i uprzywilejowanych warstw robotniczych, ich próbą wymknięcia się z kleszczy potężniejącego we Francji kapitalizmu. W takiej nadbudowie rozumowej czy artystycznej tkwi zazwyczaj pewna doza bezwiednej mistyfikacji wskutek podnoszenia do absolutu lub co najmniej do miary wszechludzkiej tego, co jest przeważnie względne i przejściowe. Jednakże za zgoła wyjątkowy uznać trzeba wypadek, gdy samozłuda dochodzi do takiej sprzeczności wewnętrznej, żeby treść konkretna stała się aż przeciwieństwem treści formalnej, żeby teoretyczna negacja państwa ukrywać miała... marzenie o państwie. W Polsce nie jest to wszakże zjawisko odosobnione. Podobnie dwa różne oblicza mają dawniejsze utwory Żeromskiego. Mogą one wywierać głębokie wrażenie i wzbudzać szczery zachwyt, gdziekolwiek ludzie żyją i cierpią. Ale jak będą pojęte? Oto odnajdzie w nich siebie świadomość ludzka w najpowszechniejszym, odwiecznym starciu z przeraźliwą, obojętną na ból i śmierć przemocą żywiołu. Rozpozna siebie w nich duch ludzki, wzięty w tryby pozaludzkich mocy, oscylujący między rozkoszą a męczarnią, narodzeniem a konaniem, i wciąż zatracający — z rozkoszą lub męką — śmieszną znikomość swoich chceń i zamierzeń w niespożytym kołowrocie życia. Z żywiołu wyrasta i w nim a znajduje wszechpotężnego sprzymierzeńca zło, przyczajone w ciemni każdej duszy ludzkiej, gwałt i podłość w stosunku do człowieka, niezawiniony, każący wyrok ślepego losu. Do walki z tym potworem występuje i niezmiennie ponosi klęskę donkiszoteria świadomej woli ze swymi kruchymi normami dobra i sprawiedliwości, z powierzchownym (bo nie przyrodzonym a nadprzyrodzonym) dorobkiem uczuć szlachetnych, solidarności i miłosierdzia.
A więc poezja bólu i beznadziei, daremnych porywów, strzaskanych skrzydeł. Winrych rzucony na pastwę wronom i krukom. Ślepy przypadek wylęgły z nędzy i ciemnoty splugawi i unicestwi szczęście dwojga ludzi („Promień"). Judym pogrzebie swoje i Joasi szczęście w czarnych zapadlinach i gliniankach Zagłębia. Korzecki sam wykona planowy odwrót w śmierć. Rycerze Samosierry po drodze do niepodległej ojczyzny jawią się na drugim końcu Europy w roli rozbestwionego najeźdźcy. Ewa z marzeń dziewczęcych zepchnięta zostanie do rynsztoka, w ręce Pochroniów. Mózg Huberta Olbromskiego rozniosą szabliska kozackie. Niemniej twarda przemoc konwenansów społecznych ciśnie kiesą złota w poświęcenie i miłość Salomei...
Lecz tak samo, jak anarchizm Abramowskiego, wszystko to miało inne, a nawet poniekąd paradoksalnie przeciwne znaczenie w swoim miejscu i czasie — w Kongresówce, na schyłku zeszłego i w pierwszych latach bieżącego stulecia. Aby tę różnicę zrozumieć, trzeba uprzytomnić sobie atmosferę duchową, z którą mierzyć się musiał młody Żeromski. Dobiegał właśnie końca jedyny w dziejach Polski okres nie¬podzielnego niemal przodowania w narodzie mieszczaństwa. Później w 1905 roku zakłóciło idyllę nagłe i zgoła nieprzyzwoite wtargnięcie do „narodu" proletariatu. Także szlachta, przeobrażona w „ziemiaństwo", zgłaszać poczęła swoje uprawnienia „warstwy historycznej". I z kmiotkiem musiano już się liczyć. Ale zanim powstał ten kłopotliwy zamęt, przez cztery dziesięciolecia rej wodził mieszczuch warszawski — przeważnie zagnany świeżo do przemysłu i handlu szlachetka - nie znając innego pana nad sobą prócz generał-gubernatora (i policmajstra jego, i cenzora jego, i wszystkiego, co jego jest). Ba, nawet arcybiskupa próbowano kwestionować, dopóki światłe umysły nie wyjaśniły, że w Polsce nawet August Comte i Herbert Spencer powinni regularnie chodzić do spowiedzi.
Burżuazja polska dostąpiła tego zaszczytu nie w wyniku walki. Mógł sobie gdzie indziej „stan trzeci" siłą zdobywać naczelne miejsce, usuwać do rupieciarni uświęcone prawdy i odwieczne urządzenia, krwawić na barykadach, obalać trony. My wprawdzie „idziemy z Zachodem", ale inaczej. Wszystko mądrym zrządzeniem losu przychodzi samo. Jeszcze w 63 roku mieszczuch warszawski potulnie szedł za bracią szlachtą, myślał jak ona na ogół biało w sprawie walki orężnej, czerwono w sprawie pańszczyzny — manifestował, spiskował, nawet walczył. Nie z jego woli szlachta zeszła politycznie z pola — sprawiły to obce bagnety i szubienice. Później ukaz o uwłaszczeniu — cios ekonomiczny — konkurencja rosyjska, amerykańska, spadek cen zboża — tyleż powodów zaćmienia Polski szlacheckiej.
Wytworzyła się straszliwa próżnia: ruina ekonomiczna, strach w sercach, chaos w umysłach. W tej próżni, niejako automatycznie i z konieczności, rozsiadło się absolutum dominiumwarszawskiego mieszczaństwa, lego niedołęstwo gospodarcze osłaniali Żydzi i Niemcy, torując drogi i urabiając środowisko społeczne na modłę kapitalistyczną. Nagość nędzy duchowej okrywano sprowadzonym na gwałt z zagranicy przyodziewkiem pozytywizmu, materializmu, ewolucjonizmu. Ale musiano te rynsztunki bojowe zachodniej burżuazji przykroić na podobieństwo szlafroku. Bo wszystko to w polskim przekładzie zaczęło oznaczać jedynie: godziwy zysk, sytość, drzemkę, dobre trawienie i jakoś to będzie. Nie trzeba żadnych dążeń, wysiłków, ofiar i tym podobnych romantycznych fantasmagorii. Wystarczy codzienny kwadransik szeptanej na ucho i polityki kawiarnianej i odrobina filantropii. O resztę troszczy się litościwe prawo ewolucji, automatycznie narastający postęp...
Odgrodzeni chińskim murem wygodnictwa duchowego od wszystkich zagadnień świata, żebrali ówcześni ojcowie narodu o słowa pokrzepienia, błagali, by im wytłumaczono, że (mówiąc słowami Stanisława Brzozowskiego) „są komuś, czemuś potrzebni, aby mieli i nadal prawo wisieć w tej dziwnej próżni ponad polską pracą, pod osłoną praw zabezpieczonych przez najeźdźcę: by wierzyli, że... ten kojec, w którym wolno im siedzieć na jajach z gipsu, jest istotnie orlą strażnicą”.
To słowo ukojenia dał im — i tym sobie ich wdzięczność dozgonną zasłużył — Henryk Sienkiewicz.
Dziś po prostu trudno uwierzyć, że światek Połanieckich nie jest satyrą, lecz apologią i drogowskazem. A przecież tak było. „Nie zdarzyło nam się spotkać powieści współczesnej... rozumniejszej, zdrowszej, lepszej, jak „Rodzina Połanieckich" — pisał ówczesny koryfeusz krytyki, Stanisław Tarnowski. A obdarzył Sienkiewicz burżuazyjną Warszawkę tą ewangelią rozumu, zdrowia i moralności w dziesięć lat po „Ogniem i mieczem". Bo wbrew temu, czego się później próbowano w „Trylogii" doszukać, co może nawet istotnie, niezależnie od intencji autora, znaleziono, była ona pisana dla tychże Połanieckich. Konterfekty rycerskich przodków wielce tu były potrzebne, aby robieniu w perkalikach i spekulacjom giełdowym nadać godność posłannictwa narodowego, w odróżnieniu od takich samych spekulacji i perkalików niemieckich czy żydowskich.
Połanieccy istnieją wszędzie, w każdym narodzie, w każdej klasie, w każdym czasie, jako „obszar gnuśności zalany odmętem". Rozpaczliwa nizina upadku i marazmu zaczyna się tam, gdzie połaniecczyzna przoduje narodowi jako arbiter jego kultury — pojęć i ideałów, wzór cnót obywatelskich i patriotycznej zasługi.
W tym specyficznym środowisku trucizną być musi wszelki pogodny optymizm w stylu Sienkiewicza. Tylko coś biegunowo przeciwnego mogło tu oddziałać ożywczo na zaśniedziałość ducha i pogrążone w prostracji energie. Tym przeciwieństwem był Żeromski. Jego krzyk bólu i rozpaczy był krzykiem prawdziwego życia, ostrym powiewem wdzierającym się do zawatowanego i zaryglowanego na cztery spusty domowego zaduchu Połanieckich. To, co poza miejscem i czasem wydaje się tylko jeremiadą na ruinach i wieszczeniem klęski w walce z wszech-mocą zła, było przede wszystkim aktem odwagi, apostolstwem prawdy. Dlatego w ówczesnej atmosferze życia polskiego ten pozorny głos puszczyka zabrzmiał jak radosna pobudka bojowa. Żeromski stał się chorążym młodych, zwiastunem burzy 1905 roku.
„Poważna" publiczność i krytyka widziała w nim sensata i skarżyła się na jego okrucieństwo. W owym „okrucieństwie" było wówczas niemało „szewskiej pasji", tej samej, której doświadczył Judym wobec gospodarki zakładu leczniczego w Cisach. Kierownik tej instytucji, lekarz i światły obywatel, uważał za rzecz naturalną i bynajmniej nie zdrożną, że jego „uzdrowisko" jest rozsadnikiem febry na całą chłopską okolicę. Jest to obrazek typowo „połanieckiej", bezmyślnej i trochę łajdackiej nieodpowiedzialności za dalsze konsekwencje swojego sposobu bytowania.
Odruch przeciwko połaniecczyźnie przybierał wówczas coraz hardziej zabarwienie socjalistyczne. Stąd i Żeromski błyska czasem czerwienią. Napisał kilka pięknych stronic o „świętym proletariuszu". Dziś jednakże można uważać za pewnik, że socjalistą nigdy nie był. Obdarzony cudownym darem intuicyj¬nej wiedzy życia, najmniej może zrozumienia miał właśnie dla myśli przewodniej ruchu robotniczego. Wszelka klasowość, a tym bardziej klasowość świadoma, propagowana, podniesiona do godności zasady, ukazywała mu się jako nowy rozbiór Polski, tym razem w kierunku poziomym. Ideą, w której jak w soczewce zbiegają się wszystkie uczuciowe i intelektualne zainteresowania Żeromskiego, była niezmiennie najszerzej pojęta wszechpolskość. Cała jego praca literacka i publicystyczna jest niezmordowanym zbieraniem Polski, skrzętnym poszukiwaniem w przestrzeni i w czasie wszystkich jej elementów składowych. Proletariat mógł w pewnych chwilach przykuwać uwagę Żeromskiego, podobnie jak wszelki inny klasowy lub terytorialny odłam narodu, jak szlachta, chłopi, jak ostatnio inteligencja lub Kaszubi — zawsze tylko od tej strony: co dasz ojczyźnie, co wniesiesz do wspólnego skarbca?
Ta zasadnicza wszechpolskość (której mieszać nie należy z tym terminem w słownictwie demokracji narodowej), jako dążność do wszechstronnego wyczucia życia narodu i najdosko¬nalszego wyrażenia jego oblicza duchowego, nasuwa w stosunku do Żeromskiego ciekawe i ważne pytanie.
Przypuściwszy, że Żeromski najlepiej reprezentuje duchową syntezę polskości na przełomie XIX i XX stulecia — jakie elementy ideologiczne złożyły się na tę syntezę?
Jest to punkt widzenia, który można metaforycznie nazwać „gleboznawczym".
Gdybyśmy mieli radioaparaty zdolne rejestrować wszelkie rodzaje hipotetycznej radioaktywności różnych ciał mineralnych, moglibyśmy w każdym miejscu otrzymać przybliżony obraz pokładów i warstw współrzędnych skorupy ziemskiej.
W dziedzinie fizyki i geologii jest to dziś jeszcze fantazją. Lecz w społeczeństwie ludzkim takim aparatem jest sztuka. Dusza artysty jest czymś w rodzaju mniej lub bardziej potężnej radiostacji odbiorczej, wrażliwej na wielorakie drgania atmosfery społecznej. Ten radioaparat duchowy tym się bardzo istotnie różni od fizykomechanistycznego, że nie oddaje z gramofonową dokładnością drgań pewnej tylko określonej długości, na którą jest nastawiony, lecz dokonywać musi wyboru i sharmonizowania fal rozmaitych. To jest właśnie twórczość. Z drugiej zaś strony psychika zbiorowa danego społeczeństwa w danym czasie przesycona jest nie tylko drganiami bezpośrednio uzależnionymi od podłoża stosunków społecznych, lecz zawiera także fale napływowe, powstałe na gruncie innych, odmiennych społeczeństw, oraz fale przekazane przez struktury kulturalne, odpowiadające nie istniejącym już formom współżycia. Te ostatnie można porównać z falami świetlnym: gwiazd dawno zgasłych, a dla oka wciąż jeszcze jaśniejących na niebie. Ten pogląd może się nie podobać „pięknoduchom", którzy sądzą, że wysoko trzymają „sztandar sztuki", gdy jedyny jej cel i rację bytu widzą w łechtaniu czyichś zmysłów lub wyobraźni. Podnosi on natomiast i wyjaśnia niczym nie dające się zastąpić znaczenie sztuki, jako narzędzia społecznego samopoznania [1]
Dzieciństwo i młodość Żeromskiego przypada w okresie po-powstańczego zaćmienia hegemonii szlacheckiej w Kongresówce. Jednakże w mniejszej jego ojczyźnie, dla której przez całe życie zachował tkliwość prawdziwie synowską — w ziemi kieleckiej — zaćmienie to musiało być bardzo względne i z pewnością nie tak nagłe, jak w ośrodkach życia umysłowego. Na złagodzenie przełomu, oprócz prowincjonalnego konserwatyzmu, wpływała okoliczność, że w górach i lasach kieleckich powstanie zapisało się najchlubniej w pamięci ludzkiej junactwem długiej i niejednokrotnie zwycięskiej walki z radomskim satrapą Uszakowetn i wojskami Czengerego. Stosunki pańszczyźniane w tych okolicach na pół górskich i górniczych od dawna uległy złagodzeniu. Najstraszniejsza tragedia powstania — wrogość lub podejrzliwa neutralność chłopa — zdarzała się tu rzadziej niż gdzie indziej. Wyniósł więc stamtąd młody Żeromski tradycję szlachecką jeszcze bujną i żywotną, nie zgorzkniałą w ściskach podwójnego antagonizmu — między rządem a chłopstwem.
Pomimo tego pozytywizm warszawski musiał w pewnej epoce życia wywrzeć nań wpływ decydujący. W dawniejszych utworach można wyczuć niemal namacalnie wolę wżycia się w psychikę nowoczesną, wolnomyślną i radykalno-demokratyczną. Został też Żeromskiemu na całe życie pewien osad „organicznictwa" — bezgraniczna wiara w potęgę techniki i indywidualną inicjatywę gospodarczą — przy naiwnym wiązaniu przedsiębiorczości kapitalistycznej z misją społeczną i filantropią.
Szybko przyszła reakcja. Zbyt bezmierny dla wrażliwej duszy był kontrast między nalotem światowładnej i bogoburczej myśli zachodnioeuropejskiej, a niewolniczym zginaniem karku przed carskim stupajką i filisterską krzątaniną dorobkiewiczowstwa [2]
Serce i umysły otwarły się szeroko na świat tych właśnie zjawisk’ i zagadnień, które były jakby wykreślone z rachunku i pola widzenia ówczesnych wodzirejów opinii. Teza, że „całość sama się złoży" z tego, co każdy w swojej norze dla własnego dobrobytu wydłubie, napotykała jaskrawe zaprzeczenia, w nagiej rzeczywistości. Rzeczywistość istotnie „sama" się zmieniła. Ale rozluźnienie dawnych spoideł społecznych i narost kształtów nowych w niczym nie przypominały automatycznego pochodu ku lepszemu. Owrzodziałe strupy przeszłości — ghetta żydowskiego i ciemnoty chłopskiej — wypychały się na powierzchnię, hamulce moralne pękały w dzikim procesie pierwotnej akumulacji kapitału. Brud, zabobon, zdziczenie otaczały cuchnącym koliskiem zaciszne i prosperujące gniazdka Połanieckich. A przy tym — Polska... Jak i czym miała ostać się i odrodzić w jedności Polska, gdy właśnie w automatycznym procesie życia krwawiące człony zaborów zastrupiały się oddzielnie od siebie, a wrastały w obce organizmy państwowe? Tu ma swoje źródło i ściśle swoiste znaczenie najpowszechniejszy motyw twórczości Żeromskiego: bezsilność wobec żywiołu. Bezsilność człowieka jest tu tylko poetycką metaforą bezsilności Polaka. Władza nad żywiołowością życia niekoniecznie musi być niedosiężna dla rodzaju ludzkiego. Tragizm polega po prostu na tym, że władzą tą rozporządza ktoś inny — wróg. najeźdźca. Okazało się to później dowodnie w gruntownej zmianie nastrojów Żeromskiego, po ziszczonym „cudzie" niepodległości.
Z buntu przeciwko zasklepionej, wegetującej „Polsce bez — skrzydłych" zrodziła się forma poetyckiego realizmu. Wpatrzenie się Żeromskiego w życie nie jest czynnością obserwatora. Wzrok jego przenikliwy, jakby przykuty hypnozą do rzeczy widzialnej, jest wizją wzburzonych uczuć i umysłu opanowanego ideą prześladowczą.
Strasznym przeciwstawieniem miarodajnej podówczas postawy życiowej jest pochód powstańca ku zatracie („Rozdziobią nas kruki, wrony"), bez bohaterskiego patosu, pod naciskiem jakiegoś musu, równie nieubłaganego jak wraża przemoc. Ten motyw „kategorycznego imperatywu powtarza się wielokrotnie („Doktór Piotr", „Siłaczka", „Ludzie bezdomni" i in.). W złudne oazy szczęścia i pogody uderza „Promień". W jasnym kręgu takiej oazy urządzili swe życie doktorstwo Poziemscy. Lecz z czarnej nocy, rozpostartej poza tym koliskiem światła, wypełza zguba. Chciwość i ciemnota chłopa zdzierającego skórę z konia padłego na nosaciznę rozbija i strąca w otchłań ohydy szczęście tych dwojga.
Oprócz buntu jest szukanie ratunku, oparcia. W mroku, który dla rodzin bytujących w jasności dobrobytu jest tylko jakąś obojętną przestrzenią międzyplanetarną, tam gdzie wre praca a króluje nędza, tworzą się może mgawice przyszłości. Czujne ucho chwyta kroki bezimiennych pracowników podziemia. „Ty kto jesteś? Czym będziesz dla narodu?" — „Jest naród bardziej nieszczęśliwy niż Polska, to naród proletariuszów" — odpowiada z ławy oskarżonych Ludwik Waryński. W „Mogile" — pierwsze starcie z ideą proletariacką. Nie mieszczą się w niej bóle i tęsknoty ziemi deptanej stopą najeźdźcy. Nie odnajdą w niej siły moralnej ludzie, przeznaczający synów do carskiej służby, oddający Jagódkę beznosemu oficerzynie moskiewskiemu, nie znajdzie jej męczeństwo unickie, krwawiące w obronie pacierza. Z tej ziemi podlaskiej droga nie prowadzi pod sztandar walki klasowej, lecz na pobojowisko maciejowickie. Do tych mogił czołem przypaść trzeba, z nich poczerpnąć siłę.
Ale ruch robotniczy jest w pustkowiu ówczesnego życia czymś zbyt nowym i silnym, by ten z nim porachunek mógł być ostatni. Choć dopiero w zawiązkach, ujmował od razu świat jakąś tytaniczną miarą, właśnie jak dziecko, co już „w kolebce łby urywa hydrom". Odstręczał swym klasowym separatyzmem, pociągał młodzieńczym rozmachem i energią. Przez szereg lat Żeromski znajdował się w peryferii tego ruchu, nie mogąc się z nim zjednać ani odeń oderwać. Tę samą niezdolność wewnętrzną przeżywały dość liczne koła inteligencji, przeważnie szlacheckiego pochodzenia, o żywych lub odświeżonych tradycjach powstańczych, i one to powołały do życia, zamiast czysto klasowej ideologii „Proletariatu" i „Związku Robotników Polskich”, kierunek socjalistyczno-patriotyczny. Z tym obozem Żeromski zidentyfikował się niemal ideowo w latach poprzedzających rok 1905. Nie będąc działaczem politycznym, wyrażał jego myśli przewodnie z pełną swobodą i prawdą. Klasowe cele proletariatu grają tu rolę najzupełniej podrzędną i nieistotną. Ruch robotniczy jest narzędziem do zrealizowania idei wszechpolskiej. Proletariusz staje się nowoczesnym rycerzem walki o niepodległość, której nie może już podjąć szlachta, a nie chce podjąć społeczeństwo mieszczańskie. Przez niego „Sen o rycerskiej szpadzie" ma się stać ciałem.
Rok 1905, który zdawał się otwierać wszelkie możliwości i uprawniać najbardziej strzeliste marzenia, przyniósł Żeromskiemu oczywistość klęski i szereg bolesnych rozczarowań. Rozczarowaniem było nie tyle okupione ochłapami parlamentaryzmu zwycięstwo rządu carskiego, ile sam obrót rewolucji, zaprzeczający pokładanym w niej nadziejom. Uwydatniły się bowiem jaskrawo dwie rzeczy: po pierwsze — własna wewnętrzna logika ruchu robotniczego poszła, wbrew wymogom ideologów, po linii klasowej i — w ścisłej łączności, a nawet zależności od wrzenia rewolucyjnego w samej Rosji — zwracała się przeciw polskim klasom posiadającym z nie mniejszą silą niż przeciw rządowi carskiemu; po drugie — polskie klasy posiadające nie przejawiły żadnych aspiracji niepodległościowych, a zagrożone w swych interesach materialnych, schroniły się jawnie i cynicznie pod skrzydła władzy zaborczej.
Odłam przedrewolucyjnego obozu niepodległościowego, który , nie postawił był stawki na proletariat (narodowo-demokratyczna „liga Narodowa”), narzucił się wprawdzie bez oporu zaskoczonemu burzą i pozbawionemu busoli społeczeństwu, ale wyzbył się przy tym doszczętnie idei niepodległości i wszedłszy na ścieżkę ugody, stał się wkrótce stronnictwem państwowo lojalnym i moskofilskim. Z kierunku zaś niepodległościowo-proletariackiego pozostała po rozłamie jedynie „organizacja bojowa", oderwana od mas robotniczych, werbująca do swych szeregów przeważnie jednostki wytrącone z kolei życia przez zawieruchę rewolucyjną.
Niezależnie od bilansu politycznego sama brutalność fenomenu zwanego rewolucją przejęta Żeromskiego lękiem i odrazą. Przed wstrząsem rewolucyjnym odczuwał on żywioł życia, jako coś molekularnie narastającego pod powłoką codzienności. Przerażało go wewnętrzne, nieopanowane prawo procesu, mogącego tworzyć kształty potworne i nienawistne. Szukał jednakże dźwigni do opanowania tego procesu nie poza nim, lecz w nim samym. Wierzył, że znalazł go w klasie robotniczej. Ruch robotniczy podmuchem swojej mocy rozżarzy przekazaną mu iskrę wielkiej tradycji dziejowej i roznieci ją w jasny płomień. Lecz kiedy pożar przyszedł, Żeromski nie dojrzał w nim blasku umiłowanej idei. Szatan jakiś zamienił tę wymarzoną promienność w czerwień rozkiełznanych chuci, owinął ją w duszące dymy brutalnych pożądań, wszystko zbrukał i spopielił. Żywioł potocznego życia przerażał swym utajonym, zagadkowym tworzywem; żywioł rozpętany przejmował śmiertelną grozą. Przez krótką chwilę zdawało się, że sprawę ocali falanga „bojowców”, że ciężką kurzawę i opary walki klasowej rozświetli szlachetny błysk szabli wskrzeszonego żołnierza-powstańca. Lecz „akcja zbrojna" forsowana metodą spiskową, bez związku z ruchem masowym, w atmosferze opadającej już fali rewolucyjnej stoczyła się w bagno moralnego rozprzężenia, pospolitego bandytyzmu f prowokacji. Nikczemne zachowanie się Polski posiadającej dopełniło rozpaczy. Tortury moralne, które przebyć musiał Żeromski w tych litach, wyryte zostały w „Róży" z obłędną odwagą samoudręki. Przedtem jeszcze kielich goryczy wysączył do dna w „Dziejach grzechu". Jak słusznie wskazał Wilhelm Feldman, powieść ta - zrozumiana przez czytającą publiczność niemal równie pokracznie, fałszywie i głupio jak dziś „Przedwiośnie" — jest wyrazem rozpaczliwego nastroju, „gdy nadzieje roku 1905 ii brud i proch padły", jest wyrazem owego pogromu idealizmu. Stąd obraz owej Ewy, którą poznajemy jako „przeczystą, z Bogiem rozmawiającą dzieweczkę”, a żegnamy jako „zżartą chorobami morderczynię i uliczną kochankę bandytów". Tak porywa człowieka wezbrany potok górski, by porzucić gdzieś w mule nizin odrażającą bezkształtną maszkarę.
Zamieć zatarła wyraźne do niedawna drogi i zniosła drogowskazy. Dusza zbłąkana na manowcach zwraca się instynktownie ku miejscom, skąd wyszła, owianym zapachem rzeczy dawnych, umiłowanych a opuszczonych w zamglonej pozłocie wspomnień dzieciństwa. Z galerii „reprezentatywnych" bohaterów Żeromskiego Judym jest bodaj jedynym człowiekiem „podłej kondycji". Późniejsi związani są zawsze pochodzeniem i kulturą z tradycją szlachecką. Nawrót do szlacheckiej spuścizny duchowej widzimy już w „Popiołach". Być może, że powieść tę chciał Żeromski przeciwstawić sienkiewiczowskiej „Trylogii" — zarówno w obrazie wojny, jak w stosunku do teraźniejszości. Epoka napoleońska zazębia się o teraźniejszość. Epoka napoleońska zazębia się o teraźniejszość głębiej i inaczej niż wojny kozackie czy szwedzkie. W każdym bądź razie, gdy Żeromski sięgał w przeszłość szlachecką, to wybierał momenty jej najwyższego napięcia duchowego, a nie nurzał się w tym drugim polskim średniowieczu, jakim była większa część XVII stulecia.
Momentem przełomowym w stosunku Żeromskiego do współczesności jest niezrównane arcydzieło splendoru mowy polskiej — „Duma o hetmanie". Jest to ucieczka od rzeczywistości, ale ucieczka połowiczna — myślą i wyobraźnią, nigdy sercem. Serca wyrwać z dziś tworzących się dziejów narodu Żeromski nie może. Nie potrafi zbudować sobie wieżyczki z kości słoniowej; nie umie ani zająć się smakoszowskim kolekcjonowaniem nagromadzonych przez wieki bibliotek kultury, ani uwstecznić swego intuicyjnego odczuwania życia do traktowania duszy indywidualnej jako bezdziejowego, nie związanego z rzeką bytu przypadku. Na stepach cecorskich, pod starodawnymi murami Moskwy myśl jego szuka sondy do zgruntowania teraźniejszości, której nurt — teraz zmącony i czarny — przepływa przez całą jego istotę. Metoda w zasadzie słuszna i celowa. Bez historycznego myślenia i historycznego podejścia zrozumienie teraźniejszości jest w ogóle niemożliwe. Ale żeby w przeszłości dziejowej znaleźć sondę i miarę spraw bieżących, trzeba wprzód w tę przeszłość zapuścić sondę krytyki z bezlitosnością chirurga: nie szczędzić niczego, co rozsiadło się w duszy wraz z pierwszymi wrażeniami dzieciństwa, a raczej względem tych właśnie pojęć, ochranianych przez samozachowawczość umiłowań, stosować szczególną podejrzliwość. Żeromski czyni coś wręcz przeciwnego: nie bada przeszłości, lecz hasa po niej myślą w poczuciu swobody i nieprzymuszoności zupełnej, jakby w tej przeszłości nie rządziły żadne prawa, żadne niezłomne konieczności. Historia dla Żeromskiego „nierządem stoi". Jedyną miarą teraźniejszości, jaką tam znalazł, jest „szaleństwo polskie", nie znające granic ani w porywach szlachetnych, ani w upodleniu, spychające w przepaść każde własne, w zapale najwyższym stworzone dzieło. Tym atrybutem rasowym tłumaczą się więc krwawe wiry rewolucji robotniczej i jej krnąbrność wobec zaklinań ideologów niepodległości, zarówno jak nicość moralna i ideowa burżuazyjnego społeczeństwa.
Obroną, tarczą przed pogardą, a nawet pewnego rodzaju tytułem do uwielbienia jest „wielkość" tego rzekomego „szaleństwa" polskiego, jego heroiczna „nieobliczalność" i magnacka rozrzutność. Więc hetman Żółkiewski rzuca się do nóg upiorowi Samuela Zborowskiego. I Żeromski czerpie stąd moc, by spojrzeć w twarz Polsce dzisiejszej i nie wzgardzić. Ponieważ poczuł w sobie moc przebaczenia, zdaje mu się, że zrozumiał. Zdaje mu się także, że odnalazł w hetmanie Żółkiewskim polskie, odrębne, swoiste, nigdzie na świecie nieznane i niemożliwe prawo rozwoju historycznego, jedyny czynnik twórczy dziejów Polski: „W barłogu — mówi bohater cecorski — często rodzi się dusza wybrana. A jak człowiek nigdy tak mocno nie nienawidzi cudzoziemca, jak nienawidzi podłego rodaka, tak znowu cześć dla cichych a wielkich w Polsce dusz za wszystko na szerokości ziemskiej starczy. W nich to mieszka ojczyzna. Bywa i u w Polsce zamurowana dozgonna wierność dla przegranej sprawy, nieznana nigdzie na świata obszarze, uniesienie prawego serca... niesplamiony honor, sam siebie niczym głodem ducha karmiący w podziemnych lochach nędzy bytu”.
Odtąd będzie Żeromski rozwijał w swych utworach tę historię odkupienia i zbawienia przez poświęcenie się najlepszych. Dzieje Polski stają się ciągłą, nieustającą Cecora, gdzie w ciasnym, chmarą wrogów osaczonym taborze kłębi się szaleństwem opętana dusza tłuszczy szlacheckiej i podłe maruderstwo obozowych ciurów. W tej ciżbie wódz-bohater hetmani dwunastu mężom niezłomnym. „W nich to mieszka ojczyzna" i przez nich żyć będzie.
W drobnym utworze poetyckim z tego samego czasu, pod tytułem „Nokturn" (1907), sam Żeromski przenosi wprost Cecorę do chwili bieżącej: „Rozsądek z cecorskiego taboru ucieka! Próżna jest rzecz w tym obozie dowcipnisiów i mędrków stać po nocy na czatach wysokich i nie zmarszczonym okiem w śmierci patrzeć przyłbicę. Stary to i zawsze ten sam Żółkiewskiego obóz!"
„...Biegną w ciemnościach polscy ludzie, bełkocąc zaciekle o jadle, o napitku, o uciesze cielesnej i o dzieciach..."
Pomimo nich i wbrew im legion bohaterski „wydźwignął z pohańbienia arkę Ojczyzny nowej".
„...Z gołymi szyjami stali pod zorzą, patrząc w swe groby wykopane..."
„...W ogrójcu usypanym z tej ziemi (na stokach Cytadeli) duma i milczenie pokoleń, honor, chwała i sztandar wieku".
Później spod pióra Żeromskiego wyszedł cały cykl coraz nowych ucieleśnień „trzynastu niezłomnych". „Sułkowski", bohaterskie żywoty i zgony Olbromskich, ojca i syna, to wciąż dalszy ciąg Cecory. Z tej samej rodziny duchowej wywodzą się w zmienionych warunkach Gajowiec i mityczny doktor Baryka. Zawsze ta sama myśl: Jednostka albo znikoma garść staje za ogół znikczemniały i zmaluje jego winy bądź przez śmierć pełną chwały, bądź przez samotne dzieło poświecenia lub geniuszu.
Zdjęty nieprzezwyciężoną odrazą do brutalnego żywiołu rewolucji, Żeromski chce nie widzieć konwulsji rewolucyjnych, które we wszystkich nowoczesnych społeczeństwach towarzyszyły wyzwalaniu się nowych sił twórczych. Przestają dlań istnieć Robespierre i Cromwell, powstania chłopskie i wojny religijne. A jeżeli nawet inne społeczeństwa inaczej tego załatwić nie umieją, to w Polsce nic podobnego dziać się „nie śmie", jak mówią w byłej Galicji. A gdzie użycie gwałtu jest nieuniknione, niechaj to już będzie w postaci wojny, gdzie żywioł tłumu ujęty jest w karby żelaznej dyscypliny. Wojna jest jedyną formą brutalnej przemocy, która znajduje łaskę w oczach Żeromskiego i której gotów jest nawet wiele wybaczyć.
Taką zajmując pozycję Żeromski czynił, jak mu nakazywał instynkt samozachowawczy uczucia i wiary. Ale ocalił je za 1 cenę wyrzeczenia się raz na zawsze istotnego zrozumienia 1 tworzącej się historii. Ze swej wycieczki w głąb dziejów wyniósł beznadziejnie niehistoryczne nastawienie umysłu, czego nie wynagrodzi już dar intuicyjnej wszechwiedzy.
Z wielką mocą, pod świeżym wrażeniem „Dumy o hetmanie", wytknął mu to wypaczenie Stanisław Brzozowski. „Żeromskiego „Duma o hetmanie" — pisał Brzozowski — służy utopijnym instynktom polskiej inteligencji. Dochodzi w niej do głosu zasadniczy dogmat dzisiejszej, bezdziejowej, niewolniczej psychiki, że życie dziejowe da się oprzeć na każdej podstawie, że wszelkie ukształtowanie duszy może służyć za podstawę zbiorowego istnienia. Zatracone zostało u nas pojęcie odpowiedzialnego, historycznego istnienia.
...Światem estetycznych, etycznych itp. wartości jest dla Żeromskiego świat polskiej historycznej kultury. Świat ten może mieć życiowe znaczenie jedynie dla typów społecznego istnienia, które utrzymują się dzisiaj, podporządkowując ogólną zgubę swym osobistym klasowym interesom. Żeromski nie wierzy ani w szlachecką, ani w mieszczańską Polskę. Utrzymuje jednak jako swój grunt psychiczny świat duchowy, który jest świadomością odpowiadającą temu tylko życiowemu typowi. Chce on utrzymać ducha tego typu, odrzucając jego rzeczywistość. Cały zaś artyzm jego stwierdza, że samo życie — całe życie — jest źródłem ducha, jego podstawą. Światem jego więc staje się rozkładanie i zguba tego podłoża, z którym zrósł się psychicznie... Męka i groza tego położenia przesłaniają Żeromskiemu jego znaczenie dziejowe. Tworzy on sam dla siebie mesjaniczne usprawiedliwienie..."
Do dziś dnia krytyka ta nic nie straciła ze swej mocy, przeciwnie, okazała się przenikliwie jasnowidząca zyskując dobitniejsze jeszcze potwierdzenie w późniejszej twórczości Żeromskiego. Dopiero po fantastycznej eskapadzie na „dzikie pola" ducha szlacheckiego, czuje się Żeromski na siłach stanąć oko w oko z klęską. Powiedziałem o „Róży", że jest w niej bezgraniczna odwaga samoudręki. Ale nie odwaga myśli. Myśl zasłoniła się już majakami przeszłości niby pancerzem. Męka — jak słusznie zauważył Brzozowski — staje się tu właśnie rzekomą wartością, którą myśl pragnie wykupić się od obowiązku zajęcia historycznie prawdziwego stanowiska wobec życia.
Czarowic, bohater „Róży", to wprawdzie członek robotniczej bojówki, ale zarazem szlachcic w pełni świadomy tej swojej godności — ktoś z owej hetmańskiej drużyny. Mistyczne Bożyszcze oprowadza go po Polsce współczesnej niby po piekle dantejskim. Wszędzie widzi rozpasane „szaleństwo polskie". Zgniły i bezmyślny jest świat burżuazji, który bawi się hucznie w czasie, gdy siepacze carscy mordują swe ofiary. Nie mniejsza zgnilizna wżarła się w szeregi najnowszych bojowników o niepodległość: byli członkowie terrorystycznych bojówek stają się szpiegami, katującymi własnych towarzyszy. Robotnicy zebrani na wiecu mówią tylko o swoich bolączkach materialnych. Nikt — jak w obozie cecorskim — nie myśli o ratowaniu taboru — Polski. Poza demoralizacją we wszystkich sferach i obojętnością na sprawy ogółu otwarła się straszna przepaść nienawiści klasowej. Mamy więc tu znów dyskusję z przedstawicielem nieprzejednanej walki klasowej, który nie chce walczyć o Polskę „burżuazyjną", bo mu nie spieszno do „żandarmów z polskimi orzełkami". Ta sama sprawa, którą znamy z „Mogiły" i poznamy z „Przedwiośnia". Tylko że dawniej trudniej było określić, czy to jest „wiatr ze wschodu", czy wiatr z zachodu. Czarowic w celu zbliżenia klas w imię wspólnej idei występuje w trudnej roli superarbitra, sprowadzającej się do tego, że robotnikom doradza wstrzemięźliwość, trzeźwość, cnotliwe obyczaje i umiarkowanie w żądaniach ekonomicznych, do "burżuazji natomiast przemawia jak socjalista-klasowiec. Gdzie indziej wyraża nadzieję, że do złagodzenia walki klas przyczyni się... katowanie robotników w carskiej ochranie. Oczywiście pośrednio. Czarowic śmieje się, gdy w jego oczach znęcają się nad robotnikiem-bojowcem. „Po powstaniu — wyjaśnia naczelnikowi ochrany — byliśmy jedynie skatowaną szlachtą, społeczeństwem bez ludu. Wyście wtedy nam, szlachcie-narodowi, lud mądrze wydarli. Teraz w tej rewolucji, którą pan uważasz za skończoną i zdławioną, myśmy wam lud nasz ze szponów wyrwali... Wasze tortury obudzą z martwych dusze. Wasza szubienica pracuje dla niepodległej Polski”.
Trudno zrozumieć, dlaczego męczarnie doznane w carskiej ochranie mają rzucić lud w objęcia „szlachty-narodu". Przecież robotnik mógł być nieubłaganym wrogiem cara i jego katów, pozostając na stanowisku nieprzejednanie klasowym. A „szlachta-naród" w tymże czasie, w obawie strajków rolnych, obsadzała folwarki kozactwem, które szczodrze rozpijała spirytusem. A ..społeczeństwo", jak autor sam przyznaje, balowało w najlepsze. W Łodzi, pod ochroną sławnego z krwawych orgii Kaznakowa, srogi lokaut fabrykancki dławił dziesiątki tysięcy rodzin robotniczych. Za to w Częstochowie luminarze „społeczeństwa" podejmowali tegoż Kaznakowa z okazji otwarcia wystawy przemysłowej. Goszczono tam też serdecznie „braci Czechów" na benefis polityki „słowiańskiej" carskiego imperializmu. Ale Żeromski, choć nie szczędzi sobie w tym najboleśniejszym ze swoich utworów widoku twardych, okrutnych faktów, nie pozwala tym faktom mieć żadnego logicznego związku. Przeciwko logice faktów zakłada swoje szlacheckie veto. Czyni z nich majaki, bez przyczyn i bez następstw, które jutro mogą się rozwiać jak dym i ustąpić miejsca czemuś zupełnie innemu, wręcz przeciwnemu. Świat Żeromskiego — mówi gdzieś Brzozowski — stał się „falowaniem psychicznych, nie powtarzających się cudów”.
Ostatecznie Czarówic nie chce czekać, aż kaźnie carskie wpoją robotnikom wolę walki o niepodległość. Dochodzi bowiem do wniosku, że państwo niepodległe „zostało odrzucone przez wszystkich rodaków". Wprawdzie Bożyszcze zapewnia, że „w ciągu nocy budzi się duch narodu”, ale Czarowic, czerpiąc z osobliwej polskiej dynamiki dziejowej („polskiego szaleństwa” i polskiego poświęcenia) zupełną swobodę ruchów (szlachecka zgoda albo szlacheckie veto), woli iść za inną dewizą: „Wszystko poczniemy dla was, lecz bez was". Spotyka Dana, genialnego wynalazcę ognia działającego na odległość. W dziedzinie techniki istotnie cudy się dzieją — nie tylko radiotelefon, lecz i „promienie śmierci"; rzadziej zdarza się, by te „cuda" służyły dziełu wyzwolenia, a nie ujarzmienia. Bądź co bądź, wyjście się znalazło; Czarownic wespół z Danem podejmują zwycięską walkę z najazdem, paląc całe armie rosyjskie. Ten epilog starczy za całą opowieść. W nim też okopała się mysl Żeromskiego w ostatnich latach przedwojennych: za wszystkie odłamy narodu, wrogie lub obojętne dla sprawy walki o niepodległość, starczyć miała garstka młodzieży inteligenckiej, ćwiczonej wojskowo na błoniach krakowskich. I stał się „pana Gajowca cud pierwszy".
Bo oto — jak powiada Gajowiec — „mocarstwa przeszły, cesarze upadli, wojska wielkie znikły, niezdobyte fortece w gruz się rozsypały!’ „Modlitwa zrobiła swoje”.
„Modlitwa zrobiła swoje".
To zdanie najwierniej zapewne maluje stan duszy Żeromskiego, gdy ziemia polska została — niby pod działaniem „ognia Dana" — oczyszczona z potrójnego najazdu.
Bywały chwile historyczne, gdy cały politycznie świadomy naród pragnął niepodległości, a liczba walczących o nią czynnie i ponoszących ofiary była bardzo wielka. Spadała na nich klęska i zagłada.
Tymczasem wojna europejska zastała Polskę tak podzieloną i niezgodną, że nawet alegoria Cecory okazuje się za słaba: bo jeśli pod Cecora otaczała hetmana swarliwość, małość ducha i nikczemne żerowanie na klęsce publicznej, to przecie nie było tam jeszcze wątpliwości, który obóz jest swój, a który wrogi. Obecnie zaś, przy wszystkich cecorskich przywarach, zabrakło już nawet wspólnego taboru: połowa politykującego , społeczeństwa uważała za szczyt tryumfu to, "w czym druga połowa widziała zapowiedz ostatecznej zguby.
Legiony były wyrazem niezgasłej idei niepodległości. Lecz to była garstka. A ekscelencje, popierające poczynanie legionowe, wraz z wytresowanym galicyjskim społeczeństwem, robiły politykę nie polską, lecz austriacką, i uznawały państwowość polską w takiej tylko mierze i w takiej formie, w jakiej życzył sobie tego Wiedeń. Po drugiej stronie frontu zjednoczenie ziem polskich pod berłem carów uchodziło za szczyt marzeń.
„Wspaniała odezwa do Polaków (Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza. Przyp. aut...), dziejowy akt, jakiego szukać by trzeba było aż w deklaracjach praw i wielkich dokumentach rewolucji francuskiej, zelektryzowała wszystkich zapowiedzią rozświtu. Rozbłysła sama jak świt — taka promienna, z głębiny duszy wytchniona, szeroka jak gest miecza i gorąca jak pocałunek czuli, gdy bóg wojny Bonaparte przysuwał swoje hufce do bijącego oczekiwaniem serca Polski i Litwy."* [3]
Tak charakteryzuje nastroje burżuazyjnej i inteligenckiej Warszawy wybitny literat, zżyty z tym środowiskiem od dziesięcioleci i znający je na wskroś.
Więc jedni głosili hasło niepodległości, lecz orężnie popierali tę stronę wojującą, której klęska okazała się tej niepodległości przesłanką najpierwszą.
Drudzy — trzymali ze stroną wojującą, która później miała Polskę do życia powołać, lecz wyrzekli się niepodległości, gotowi poprzestać na ochłapach. Nadzieje swe przy tym wiązali ze zwycięstwem tego właśnie mocarstwa koalicji, którego klęska wojenna okazała się ’drugą przesłanką niepodległości; z łaską dynastii i sfer. w tym mocarstwie rządzących, których upadek stał się trzecią i ostateczną przesłanką niepodległości.
I do dziś dnia dwa te obozy toczą zaciekłą dyskusję: któremu z nich Polska zawdzięcza niepodległość! Żeromski odpowiada: sprawił to cud. Z punktu widzenia konsekwentnie rozwijanej koncepcji „Dumy o hetmanie" i „Róży" Żeromski musiał uważać imprezę Piłsudskiego za wskazaną i nieodzowną, nawet gdyby nie miała żadnych bezpośrednich widoków powodzenia. Bo ta garstka legionowa wyobrażała „trzynastu niezłomnych". „W nich to mieszka ojczyzna", której trwanie, bodaj idealne, wymaga ofiary najlepszych z każdego pokolenia. Z tego stanowiska droga przez Legiony po stronie Niemiec ku Polsce niepodległej, sprzymierzonej, z koalicją, staje się usprawiedliwiona, a jej polityczna niedorzeczność idzie na karb praw osobliwych a tajemniczych, rządzących dziejami Polski.
Zbyt upokarzające i okrutne byłoby przyznanie: Polskę zgładzono, gdyż zawadzała dominującym niegdyś w Europie potęgom; Polskę przywrócono, gdy dziś panującym w Europie potęgom stała się potrzebna. „Cud" rzuca zasłonę na tę sprawę i pozwala pełną piersią napawać się dniem dzisiejszym.
Widzieliśmy, jak po klęsce 1905 roku myśl Żeromskiego uciekała od teraźniejszości do historii. Obecnie widzimy, jak po tryumfie 1918 roku myśl jego ucieka od historii do teraźniejszości.
Przyjmuje on więc Polskę zmartwychwstałą jako spełnienie swego całożyciowego snu o potędze ducha, jako zwycięstwo nieśmiertelnego Hetmana, powstającego na nowo z każdego fizycznego unicestwienia, aby osiągnąć w końcu zwycięstwo i rząd nad bryłą świata. Radosny odwet za długotrwałe znoszenie nieopanowanego żywiołu lub prawa cudzego, za bezsilność buntów! Głęboko tkwiący optymizm, wyrażający się dotąd w nie-zniszczalności wiary, mknie teraz ku twórczej organicznej pracy, przerzuca się od poezji do publicystyki, przemawia językiem praktycznego działacza-organizatora. Teraz nie ma, być nie może, rzeczy niemożliwych: Teraz cud stawać się będzie co dnia, w każdym miejscu i każdej chwili, jak dzieje się wczesną wiosną, w najmniejszej grudce ziemi i źdźble zieleni. Żywioł życia, dawniej oporny i wrogi, zarówno w inercji spokoju, jak w szaleństwie wzburzenia, stanie się podatną, uległą gliną, w której polska wola i energia lepić będzie przyszłość. Wisła 1918 roku nie jest to „Wierna rzeka" — powiernica bohaterów sprawy przegranej, serc starganych boleścią. Wisła w Polsce odrodzonej w „siną krainę unosi niewyczerpane swoje wesele". „Ugnie swawolne nurty pod setkami tysięcy szkut i komięg, wiozących węgiel do Warszawy i Gdańska... Rozrosną się od tysięcy fabryk stare grody: Kraków, Sandomierz, Warszawa, Płock, Toruń, i Gdańsk..."
Ten rozgwar skrzętnej, żwawej pracy, którym szumi przyszłość niedaleka, nie będzie pozostawiony ślepym, żywiołowym procesom płodzącym krzywdę wyzysku, jad nienawiści, zbrodnię krwawej pomsty. W Polsce będzie inaczej. Wola organizująca skoryguje grę sił gospodarczych na rzecz sprawiedliwości społecznej. Organizacja — spółdzielcza, zawodowa, oświatowa — jednocząca wszystkich ludzi dobrej woli, prześwietli i uszlachetni twarde prawa ekonomiczne, zbliży i zespoli klasy społeczne, opromieni dusze.
Jest Polska, a więc duch zwyciężył. Za jego sprawą z pożogi zniszczeń wojennych wyłoni się „Początek Świata Pracy".
Widzenie Rycerza-Bandosa, będące przed lat dziesiątkiem krwawą ironią wśród orgii carskiej, obszarniczej, kapitalistycznej i kołtuńskiej reakcji wobec zlokautowanej Łodzi i kozackimi nahajami tłumionych strajków rolnych — teraz musi stać się prawdą życia. „Okaże teraz szlachcic polski wielkość duszy, która przecie samą siebie w trudzie tylu lat przezwyciężyła. Odpasze wreszcie złotolity pas i zrzuci z ramion kontusz czerwony. Zstąpi w piastowski lud i stanie się ludem. Najpierwszy jego narodowy czyn to będzie zniesienie aż do najdalszej granicy, nędzy parobków, podźwignienie, aż do chrześcijańskiego wspólnictwa we wszelkim dobru, robotników rolnych! Będzie wśród nas milczący majestat wielkiego uczynku, gdyż będziemy jeden lud, szarpiący w ciszy powrozy swych nałogów, zdzierający w rosłe w ropę ran przepaski złudzeń.
Prawo, które teraz pośród nas jednogłośnie, starym obyczajem, zapadnie, zaświeci w mroku świata jak na początku Szczerbiec trzaskający w bramy Wschodu. ...Nie trzeba w Polsce rewolucji socjalnej. Kto pierwszy znalazł liberum veto, ten pierwszy zniweczy na ziemi rewolucję socjalną..."
Ta wiara „mocniejsza nad śmierć, a miłująca swój sen do ostatniego tchu", wiara quand même, wbrew najoczywistszym oczywistościom i najcięższym doświadczeniom, zwraca swe nadzieje niezmienne ku elicie klas posiadających, a w szczególności ku szlachcie-ziemiaństwu i szlacheckiej inteligencji — dziedzicom dodatnich cech kultury szlacheckiej. Słowa zagrzewające do czynu odrodzeńczego nie do mas ludowych są skierowane. Usłyszeć je ma panicz szlachetny, żeby z jasnego dworu wejrzał na nędzarza, żeby „wziął w swe piersi serce bandosa, swoje serce w jego piersi wcielił". Filantropijny stosunek do kwestii społecznej postrzegany jest tu z premedytacją i z wielką konsekwencją. Wszystkiego dokona „zmowa" klas posiadających „ku zniszczeniu nędzy". Lud ma być wszystkim obdarzony, sam niczego nie tykać. Czemu? Bo surowe jego instynkty gotowe są za lada podnietą wybuchnąć wandalizmem i zbrodnią. I jeszcze dlatego, że jedynie dobrowolne wyrzeczenie się przywilejów usunie ostatni podział Polski — klin rozbijający naród w płaszczyźnie poziomej na obce sobie i wrogie klasy społeczne.
W oczekiwaniu „jednego dnia zmowy arystokracji ku zniszczeniu nędzy” umie Żeromski poprzestawać na małym. Wiarę swą karmi najskromniejszymi nawet przebłyskami sumienia społecznego wśród uprzywilejowanych, najbardziej mikroskopijnym warsztatem poprawy stosunków. Można nie podzielać tych utopijnych nadziei, ale niepodobna bez podziwu i współczucia czytać cyfr zapasów mąki i kaszy dostarczonych przez Centralny Komitet Obywatelski (za okupacji), gdy cytuje je wielki poeta w odczycie o literaturze (O literaturze!) na dowód budzenia się ducha polskiego. A przecież cyfry te nie są wcale imponujące, skoro ilustrować mają pierwszy popis narodowego samorządu po długiej niewoli. Nie są nazbyt chlubne, zwłaszcza gdy się wspomni, jak liczne były sfery, które umiały w najgorszych czasach okupacji utrzymać się na poziomie dobrobytu i (oprócz wyjazdu na Riwierę) niewielu rzeczy sobie odmawiać.
Trzeba również niezwykłego zasobu dobrej woli, by dopatrzeć się czynnej ofiarności ze strony Polski posiadającej w początkach bytu państwowego. Pierwszym jej dziełem był sabotaż i bojkot podatkowy rządu, który wydawał się zbyt czerwony. A kto chce mieć szczerą (mimo woli) spowiedź reprezentanta t e j Polski, niech przeczyta p. Józefa Weyssenhofa „Roby i popsuje". Dowie się, jak sam fakt odzyskania niepodległości malał tu i ginął wobec jedynie obecnego i jedynie silnego uczucia — strachu przed „czerwonym widmem". Zobaczy „roba" dobrej rasy (półkrwi angielskiej!), jak po pierwszym zatargu z robotnikami, obrażony na ojczyznę, postanawia ukarać ją przez pozbawienie mydła toaletowego swojej marki. Zobaczy, jak „rob" chwalebnie spędza dnie na kształcącej lekturze i dorywczych (Żydy brużdżą!) operacjach handlowych, noce... na uszlachetnianiu rasy z przystojną pokojówką (za odczepne — pakiecik mareczek polskich); jak dalej, niby drugi Cincinnatus, wycofuje się „rob" do odzyskanego majątku (każdy Połaniecki wraca do swego Krzemienia), gdzie w oczekiwaniu aż reformę rolną diabli wezmą, odkurza pracowicie portrety przodków; jak, zagrożony w lasach i penatach praojców przez inwazję bolszewicką, rusza na wojenkę — z animuszem, tak, ale i ze świadomością jakiej Polski broni.
Inni — młodzież przede wszystkim — bronili Polski w ogóle, każdej, jakiejkolwiek, bezprzymiotnikowej. Odparcie bolszewików piersiami młodzieży od Lwowa, Płocka i Warszawy — to był „pana Gajowca cud drugi".
„Pierwszy cud” — odbudowanie Polski — bardziej może uderza wyobraźnię jako zrządzenie opatrzności. Lecz to, co widziane z Polski, wydawało się opatrznością, było w rzeczywistości kalkulacją dalekich potentatów, dla których Polska stanowiła tylko jedną z pozycji rachunku. Drugi „cud" był o wiele bardziej cudem w znaczeniu, jakie temu słowu nadaje Żeromski, gdyż decydującymi były tu siły moralne w samej Polsce.
Wprawdzie, kto widział z bliska stan Armii Czerwonej w 1920 roku, wie, że nie mogło być mowy o technicznie wojskowej przewadze z jej strony. Ale faktem jest, że te zastępy głodne, bose i obdarte odnosiły walne zwycięstwo nad nierównie lepiej wyekwipowanym i wyćwiczonym przeciwnikiem na Syberii i na Muraniu, na Kaukazie i na Krymie. Decydowała tam przewaga moralna, ta sama, dzięki której Taboryci bili najemne żołdactwo Cesarstwa, tkacze flamandzcy gromili najświetniejsze rycerstwo francuskie, dzięki której święcili tryumfy orężne purytanie Cromwella i zasłuchany w marsyliankę motłoch rewolucyjny pod Valmy i we Włoszech. Jeśli ta kosa rewolucji — dość silna, by odepchnąć wojska polskie ze swojej gleby, spod Kijowa — natknęła się na kamień w samej Polsce, to najniewątpliwiej dlatego, że tu jej się sprzeciwił czynnik tej samej natury— patriotyzm młodzieży polskiej. Ma więc Żeromski prawo bezsporne szczycić się tym „cudem", jako znamieniem tych sił, które wywoływał i którym zawierzył. Olbrzymią stąd poczerpnąć musiał otuchę, obfity dopływ ufności i energii. Czegóż to nie wolno się spodziewać po tym nowym, w czasie wojny wyrosłym pokoleniu młodzieży, co po raz pierwszy a od razu tak świetnie zaważyło na losach kraju? Jakich zamiarów ulęknie się ono w przyszłości, jakich czynów nie podźwignie? Czy nie powinno zwycięstwo 1920 roku stać się początkiem nowej ery, powetowaniem bierności narodu, gdy wojna światowa o jego losach decydowała, powtórzeniem dla szerszego ogółu i świeżego zastępu młodzieży tego egzaminu historii, jakim dla szczupłej garstki był czyn Legionów? Takie lub podobne horoskopy wysnuć musiał Żeromski z „cudu Wisły”. I jest rzeczą naturalną, że blask ich zaćmiewał w jego świadomości fakty bardziej przykre, a niemniej niewątpliwe: nie tyle już dość pospolite sympatie bolszewickie służby folwarcznej i upartą, tradycyjną już niemal „neutralność" chłopów, ile ten fakt, że tak podstawowe w koncepcji Żeromskiego rachuby na sumienie obywatelskie klas posiadających i tym razem zawiodły. Notorycznie wiadomą i niezaprzeczalną jest ucieczka zamożnej Warszawy do Poznania i dalej, jak również nazbyt częste nadużywanie wojska do ochrony mienia dworskiego (gdy z mieniem chłopskim liczono się bardzo niewiele). Dwa wspaniałe „gesty” — ustawa o reformie rolnej i ofiarowanie państwu przez obywateli ziemskich pewnego procentu gwarancji hipotecznej — zrobiły swoje jako gesty, bez uszczerbku dla ich niepokalanej plafoniczności. O reformę rolną woła Żeromski w „Przedwiośniu", gdy w cztery lata po jej uroczystym obwieszczeniu staje wobec zjawiska zatrważającego fermentu ideowego wśród tej samej młodzieży, która broniła Warszawy. Poratowanie państwa drogą gwarancji hipotecznej uskutecznili... junkrzy pruscy, gdy w 1923 roku, również pod grozą przewrotu komunistycznego, ufundowano w Niemczech emisyjny Bank Rentowy. Na szczęście, praw pierwszeństwa Polski do tego pomysłu (o którym słówkiem nie piśnięto w czasie późniejszej katastrofy walutowej) zadokumentowane jest dla potomności w wydaniu książkowym korespondencji wojennych p. Grzymały-Siedleckiego z roku 1920. Będzie czym pochlubić się wobec potomności. Tylko, ze niejeden, atawistycznie podejrzliwy plebejski umysł może stąd wysnuć refleksję, czy aby Konstytucja 3 Maja nie pozostałaby papierową chlubą nawet bez Maciejowic i jakby też poszło uwłaszczenie chłopów, gdyby rok 63 uwieńczona został zwycięstwem.
Jako wyraz dominujących od czasu „Dumy o hetmanie" kategorii myślowych Żeromskiego, znamienny jest utwór bezpośrednio związany z wypadkami 1920 roku „Ponad śnieg bielszym się stanę". Zdawać by się mogło, że w danym razie uczucie i wyobraźnię porwać powinien był przede wszystkim błysk młodzieńczego, dziecięcego niemal bohaterstwa na tle „snobizmu wojennego” i — łamiącej wszelkie snobizmy — tchórzowskiej paniki. Albo też — piękny wątek dramatyczny — rozdwojenie psychiczne młodego robotnika między dwoma wrogimi sztandarami, z których każdy posiadł część jego duszy. Zamiast tego spotykają nas w „Ponad śnieg znane nam już dramatis personae: dwór szlachecki, chłopi, odwieczna krzywda, nienawiść i walące się w rozwartą przepaść, a niemocne ją zapełnić, głazy zbyt abstrakcyjnej skruchy i jednostkowego poświęcenia. Jest w tej sztuce — i zdradza bezwyjściowe stanowisko autora — dziwna niewyrazistość myśli. Czy cierpienia fizyczne i moralne winowajcy, które czynią go we własnym poczuciu bielszym od śniegu, niweczą fakt zbrodni? Czy nieobliczalne w swoich dalszych odśrodkowych falowaniach następstwa zbrodni i krzywdy wstrzymane zostaną i załagodzone na skutek aktu skruchy? Najwidoczniej nie, bo oto chłopi, do których odwołuje się Wincenty od potępiającego werdyktu oficera bolszewickiego, jednogłośnie wołają o pomstę, domagają się jego zguby. A i sam Wincenty tłumaczy matce, że nie dość jest dźwigać kamienie na nagrobki ofiar, „nie dość rozrzucać po ziemi krew, rękę, nogę", należy „spełnić akt pokuty czynnej", unicestwić warunki, z których rodzi się krzywda. Lecz i ta myśl jest zmącona, bo przychodzi ona jako argument ostatni. Pierwszym i głównym motywem wyrzeczenia się majątku jest, wynikająca z sytuacji obronnej, konieczność wyrwania broni ideowej bolszewikom, aby „w pełni i w całej rozciągłości posiąść tę zasadę, w imię której oni zamierzają z nami walczyć’. Ta myśl późniejszego „Przedwiośnia (walka na idee) tutaj gmatwa do reszty wątek dramatu, którym jest przecież krzywda, pokuta i stąd wynikająca (a nie z groźby zewnętrznej) chęć naprawienia złego. Tymczasem „dobrowolnie, bez przymusu i świadomie’ powzięte postanowienie oddania ziemi chłopom w chwili, gdy za oknami wzburzony tłum wita owacyjnie wkraczających bolszewików, zakrawa raczej na... złośliwą aluzję do owej uchwały sejmowej „o wykonaniu reformy rolnej , zrodzonej (według wyrażenia samego jej twórcy i sygnatora, prof. Bujaka) „pod obuchem najazdu" . Także zastrzelenie przez Rudomską oficera bolszewickiego w chwilę po jego dość wspaniałomyślnym oświadczeniu, że „rewolucja nie walczy z szalonymi", nie jest moralnie przekonywające.
Ten dramat oraz następny z kolei („Biała rękawiczka") zaliczyć trzeba do najsłabszych utworów Żeromskiego. „Biała rękawiczka" swoim charakterem obyczajowo-melodramatycznym odbiega od cyklu wielkich wizji polityczno-społecznych. Nie w tym odmiennym charakterze tkwi jednakże słabość tej sztuki, lecz w niezwykłej u Żeromskiego zewnętrzności dramatu, w powierzchowności typów, z których żaden nie pociąga widza sposobem swych przeżyć. Warto jedynie podkreślić, bo to się wiąże z powojenną postawą Żeromskiego, że dramat rozwija się tu nie pomiędzy wolą a żywiołem, lecz między dwoma ogniskami działania, których rzuty krzyżują się i przecinają.
W obu tych dramatach kształtuje się i doskonali sceniczna -technika Żeromskiego. Zupełne, świetne opanowanie tej formy widzimy w „Turoniu". W pierwszych dwóch aktach „Turonia” odnajdziemy znów Żeromskiego w całej oryginalności i wielkości. Ludzie-idee, ludzie-symbole, ale pomimo to żywi, z krwi i kości. Literatura polska dobierała się do duszy chłopskiej ze wszystkich możliwych stron, a przecież takiego chłopa, jak Szela, dotąd nie znała. Szela Żeromskiego jest szekspirowskiej miary,’ jako mściciel niesamowicie wyczuty, gdy rozwala się w jaśniepańskim fotelu. A jednak mamy w „Turoniu" dzieło artystycznie chybione, bo rozwiązanie dramatu jest sztuczne, wymuszone, nierzetelne, nieprawdziwe. Kiedy chłop Chudy, powiernik Szeli, wygłasza to zdanie: „Patrzałem się na wasze twarze, w wasze oczy. I cosi mi wtedy powiedziało, że prawda jest po waszej stronie" — każdy wrażliwszy widz lub czytelnik odczuwa tu pogwałcenie psychologicznej i życiowej prawdy, i nic nie pomoże powoływanie się na Bartoszów Głowackich wszystkich powstań, czy nawet na to, że w tym samym 46 roku chłopi z okolic Krakowa sprzyjali powstańcom. Nie o to chodzi. Mógł się, oczywiście, znaleźć chłop, który by z takich czy innych pobudek postąpił jak Chudy. Ale to nie jest rozwiązanie. To jest wzięte z awanturniczej powieści, gdzie bohaterowie muszą jakimś „fuksem” wyjść ze straszliwego niebezpieczeństwa, to może być niezły fortel pana Zagłoby. W danej zaś logice rzeczy, w tej więzi dojrzewającej tragedii, którą stworzył sam autor w pierwszych aktach, zwrot ten brzmi fałszem.
Dysonans ten szczególnie razi w „Turoniu" przez kontrast z niezrównanymi zaletami — początkową siłą ujęcia i prostolinijną, jakby żelbetową, konstrukcją. Sztuczny, wymyślny epilog mamy także w „Róży", w „Ponad śnieg".. Nie jest to więc rzecz przypadku, lecz wynika z głębiej w psychice twórcy tkwiących racji — z samozachowawczości uczucia i wiary. W „Róży" epilog, będący afirmacją wiary, przeciwstawia się dominującemu w całym utworze nastrojowi jako akord odrębny. Zło i brutalna przemoc tryumfuje. Dopiero czynnik nieprzewidziany, z niczego poprzednio danego nie wynikający — wynalazek Dana — obala tryumfującego wroga. „Ogień Dana" jest tu tym samym, co wizja Chrystusa w „Nieboskiej". Rzecz charakterystyczna dla dwóch epok, że intelektualista Krasiński ratuje swoją, bardzo w gruncie rzeczy abstrakcyjną wiarę za pomocą Chrystusa, gdy skrajny uczuciowiec, Żeromski, ucieka się do nowoczesnej magii — techniki.
Może być i tak. Ale w „Turoniu" jest inaczej i gorzej. Tu rolę zbawcy odgrywa — i to nie w epilogu, a w samym węźle akcji — przebiegły, obłudny chłopek, co zdradza swoich i wiąże się z panami. Coś, powiedzmy, w rodzaju Witosa z jego „paktem lanckorońskim". A jeżeli to porównanie wyda się trywialnym, to trzeba rzec otwarcie, że w tym wypadku zawinił sam Żeromski, obracając wspaniale zarysowaną tragedię w farsę. Postanowił sobie z góry — na tle nienawiści i rzezi - narodziny obywatelskości, „unarodowienie" chłopa. Ale to założenie stoi na zewnątrz tragedii, która zamyka się w działaniu musowym, koniecznościowym — inaczej nie jest tragedią. Więc tendencja autora wypacza dzieło sztuki jak banalny morał na końcu mieszczańskiej powieści.
Przy bliższym wejrzeniu dochodzimy do bardziej jeszcze uderzającego odkrycia: oto sam autor nie zrozumiał istoty tragizmu, wyrażonego z siłą i prawdą w pierwszym akcie „Turonia". Wiedziony intuicją artystyczną dał wszystkie elementy tego tragizmu. Ale świadomość jego, skrępowana przez powzięte z góry motywy ideologiczne, odwróciła się od tego obrazu i zbiegła boczną furtką.
Tragizm „Turonia" polega na rozbiciu przez nienawiść klasową polskiej idei narodowej. W dalszym rozwinięciu akcji autor wskazuje — jako przyczynę tego rozbicia — dzikość, barbarzyństwo, ciemnotę chłopa, i daje wyraz swemu przekonaniu, że idea odniesie tryumf nad złowrogim żywiołem. W ten sposób okazuje się pozbawionym następstw i wniosków, a więc zbyteczny, zawieszony w próżni, najsilniejszy moment I aktu, gdy Szela, wskazując na jednego z powstańców, towarzysza broni obu Olbromskich, świadczy przed gromadą: „Mojemu strykowi ten, co tu stoi, jaśnie pan ze Stokłosów, kazał w kajdanach na rękach i nogach stać podczas sumy w kościele”. A wszak 0 to świadectwo i o tysiące podobnych faktów, znanych gromadzie chłopskiej, rozbić się musi wymowa Huberta, musi mieć za całą odpowiedź szyderczy okrzyk: „No, rusz się! Który ta idzie na ochotnika z jaśnie panami, z dziedzicami?” Co więc mści się tutaj na reprezentantach idei narodowej? Barbarzyństwo i ciemnota chłopów? Gdyby ci chłopi byli bardziej kulturalni, stanowisko ich wyrazić by się mogło w sposób mniej dziki, ale nie mogłoby być innym. W danych warunkach musieli oni widzieć wrogów śmiertelnych w dziedzicach, zaś we władzy zaborczej — jedyną ucieczkę przed krzywdą, moc opiekuńczą. Chwalibóg, dziedzic ze Stokłosów, ulegający, z duszą na ramieniu snobizmowi i patriotyzmu reprezentuje jednocześnie egoizm klasowy, wyzysk i nieludzkość względem polskiego ludu. Z chwilą, gdy szlachetni patrioci-idealiści bratają się z Chwalibogiem i chcą pospołu z nim walczyć z najazdem — na nic wszystkie ich obietnice wolności chłopskiej w wolnej Polsce: chłop wyprowadza stąd wniosek, że: „polski naród to panowie” i staje się narzędziem austriackiego starosty. Więc mści się na Olbromskich nie dzikość chłopa, lecz właśnie ich zaślepienie: żyjąc na emigracji ideą zespolenia całego narodu do walki o Polskę, nie chcieli widzieć, że w tym samym czasie szlachta w kraju wyzyskiem i okrutnym gnębicielstwem pogłębia przepaść nienawiści w narodzie. I z tą szlachtą pospołu chcą prowadzić lud do powstania! Nic tu nie mógł naprawić niewczesny (bo późny) gest kilku czy kilkunastu obywateli darujących pańszczyznę, o których Hubert mówi, nie bez hyperboli poetyckiej, że „zwlekli ze siebie bogactwa”.
Oto w zwięzłym obrazie pierwszego aktu „Turonia" cały tragizm stuletniej walki o niepodległość. Tragizm tej prawdy, że patriotyzm polski w swej własnej szlacheckości miał najgorszego wroga. Nie umiał przeciąć pępowiny, łączącej go z kastą szlachecką, nie umiał stać się pospólnie ludowym i antyszlacheckim, skazując się przez to na klęski i niemoc wewnętrzną.
Jak z tej osnowy może wyniknąć rozwiązanie narzucone przez autora? Dopóki Hubert nie zrywa moralnie z Chwalibogiem, chłop Chudy będzie tylko zdrajcą względem swoich. Aby czyn jego miał coś reprezentować, musiałby Chudy przemówić do Huberta w te słowa: „Coś mi- mówi, że ta twoja Polska to jest wielka rzecz. Ale żebym mógł iść z tobą, trzeba, żebyś ty cisnął do licha dziedziców i szedł z nami, chłopami. Jak skończymy z jaśniepaństwem, to powiesimy starostę w Tarnowie, arcyksięcia we Lwowie i będzie jeden lud polski pod polskim niebem". Uratowanie Huberta i jego narzeczonej także niczego nie rozwiązuje, nie przyczynia się bowiem do zmniejszenia przepaści, w którą runęła idea powstańcza. Przeciwnie, podnieca wściekłość chłopów. Ofiarą jej pada wyrodek Xawery, mający zapewne symbolizować nasz rodzimy — pożal się Boże — demokratyzm. Bardziej zgodne z tragizmem sytuacji byłoby inne zakończenie: w duszy Huberta, uratowanego z rąk chłopskich, rozegrać się mogła walka między ideą, której służył, a świeżym przeżyciem wojny klasowej, straszną śmiercią ojca i narzeczonej 1 (której ocalenie jest w tym wypadku zbędne). W wyniku tej walki duchowej Hubert wraca w przebraniu do obozowiska chłopskiego, dostaje się do samego Szeli. Ma sposobność zemsty, ale przychodzi nie po zemstę. Daje się poznać. Nie chce być sędzią krwawego samosądu, który się dokonał. Pragnie poprzez tę rzekę krwi i głębszą od niej otchłań zadawnionej krzywdy przerzucić most między dolą chłopską a ideą wolnej Polski.
Szela może (a nawet powinien) nic z tego nie zrozumieć i wydać „ciaracha" na śmierć. Byłoby to przecież rozwiązanie zgodne z duchem tragedii i jej zasadniczym problematem.
Aby pojąć myśl wciśniętą przez Żeromskiego w „Turonia", trzeba mieć na względzie moment porównawczy: z jednej strony potworność rzezi galicyjskiej, z drugiej — posłowie i senatorowie chłopscy niepodległej rzeczypospolitej polskiej. Kontrast radosny, pozwalający z otuchą patrzeć na przywary umysłowe i moralne dzisiejszych działaczy chłopskich. Żeromski przebywa więc wciąż w strefie rześkiego optymizmu. Osiągnięta pogoda ducha pozwala mu poświęcić uwagę i talent sprawie aneksji duchowej kaszubskiego Pomorza, Powstają dwie książki przedziwne („Wiatr od morza" i „Międzymorze") — splot krajoznawstwa, historii, poezji i publicystyki.
Wśród tych nadmorskich wywczasów, lub bezpośrednio po nich, kiełkować poczynają, poprzez mocne ocembrowanie wytrwałego optymizmu, wątpliwości i niepokoje.
Żal z powodu zaprzepaszczenia reformy rolnej i zabagnienia życia społecznego wyrywa wielkiemu pisarzowi słowa, jakie mógłby w całości włożyć w usta zbuntowanemu „Azerbejdżaninowi”, Cezaremu Baryce: „Polska nie dlatego powstała, żeby w niej stara nędza, jak za czasu najeźdźców, nadaremnie krwawe łzy lała. Polska nie dlatego powstała, żeby dygnitarz cywilny lub wojskowy, pędząc w automobilu, obryzgiwał dziadów i żebraków, wtulonych w każde załamanie muru stolicy państwa. Polska nie dlatego powstała, żeby w jej granicach miała swe rozpostarcie burżuazyjna fabryka paskarstw, szwindlów i oszustw. Polska odrodziła się z krwi i pracy męczenników po to, żeby na miejscu, gdzie stała ciemnica niewoli, rozpostarło się najjaśniejsze pracowisko postępu”. („Snobizm i postęp" str. 57). Ale istnieje na te bóle wypróbowana odtrutka — cierpliwe i radosne zbieranie okruszyn świadczących o zmianie na lepsze, niech to będzie bodaj regularność ruchu kolejowego. Nie budzi też jeszcze troski „Wiatr od wschodu", jako niebezpieczeństwo zagrażające lepszej części młodzieży. Przyjdzie to dopiero później, być może, pod wrażeniem procesu porucznika Bagińskiego, świetnego oficera, idealisty, piłsudczyka. Na razie objawy szczególnie niepokojące ukazują się nie od strony polityczno-społecznej. Chodzi o inny „odcinek frontu": o rachityczność twórczości literacko-artystycznej w Polsce niepodległej.
Na różne sposoby Żeromski tłumaczył sobie i uniewinniał zapóźnienie rozkwitu mocy narodowej w innych dziedzinach życia. Zniszczenia wojenne, druga wojna o ustalenie granic, ciężkie warunki materialne — wszystko to mogło zahamować na razie oczekiwaną ekspansję żywych sił na wszystkich polach. Ale w dziedzinie sztuki narodowej te względy decydować nie mogą i nie powinny. Przecież tu nie o ilość chodzi. Przecież jest literatura, jest sztuka, jest teatr. Jest! Ale płynie wąskimi strugami, ale czerpie potulnie i niewolniczo ze źródeł obcych, ale poi tylko malutką cherlawą publiczkę, ale nie znajduje się w żadnym stosunku do wielkości przeżywanej epoki; pierwszych lat odzyskanej niepodległości.
„Po skończeniu wojny — skarży się wielki pisarz w najznaczniejszej swej pracy publicystycznej „Snobizm i postęp" — Polska stała się niemodna w poezji, a wszyscy poeci są na nią niełaskawi. Przed kilkoma laty snobizm twórczy nawet zajęcie Warszawy przez Prusaków nakazywał rymami opiewać. „Warszawa wolna!” — wołał poeta. Dziś — przyłączenie naprawdę Śląska — przeszło w poezji polskiej bez najmniejszego echa...”. „Czy... nie ma spraw tak dalece wstrząsających nas wszystkich, i a wstrząsających niektórych z nas aż do złożenia życia w ofierze za ich ukształtowanie według woli i wewnętrznego duchowego, rozkazu? Czy sztuka polska zaznaczyła w jakimkolwiek odłamie swoim rylcem, barwą, dźwiękiem, albo choćby gwizdaniem melodii, ten niebywały fakt, iż ziemia chełmińska wróciła do Polski?... A jeżeli te dziedziny, pajęczyną starości osnute, nie nęcą naszego artysty, to czy zajęło jego uwagę dzieło najżywsze z żywych — Śląsk?... To siedlisko nowoczesności, istny obraz futurystyczny, ta retorta kolosalna, gdzie się ma wygotować wielkie życie potężnej Polski, gdzie ma się w żelazie maszyn narodzić jej wola i wiekuista niezniszczalność jej bytu, nie została zauważona przez artystę polskiego... Najnowsze prądy artystyczne we Włoszech... we Francji, w Rosji wchłonęły w siebie życie polityczne tamtych krajów, a suma żywych wstrząsów i przeżyć nadała dziełom .futurystów (i innych kierunków) na każdym miejscu inne, swoiste, oryginalne zabarwienie. Tamie kierunki są nowymi w istocie kartami literatury włoskiej, francuskiej, rosyjskiej. U nas, niestety, są to „ogryzki" cudze, bezbarwne, nie czytane, dowody rzeczowe snobizmu" (str. 73 — 76).
„Snobizm i postęp" jest to książka bardzo osobliwa: rodzaj nieprzymuszonej gawędy ze współczesnymi. Nie ma w niej poetyckich uniesień, choć poezja rozsiana jest w słowie i obrazach. Żadnej próby uczynienia tematu zajmującym dla tych, których on sam przez się nie interesuje. Autor nie obawia się rozwlekłości w dzieleniu się z czytelnikiem wielorakim drobiazgiem, który zatrzymał jego uwagę w niestrudzonej łazędze po obszarach polskości i polszczyzny. A gdy doprowadza czytelnika do ukochanej ziemi kieleckiej, oddaje bez ceremonii modlitewnej kontemplacji trudu wieków w jej mowie i obyczaju, zapominając może chwilami o celu tej wycieczki. Celem tym jest wskazanie pracownikom narodowej literatury i teatru ogromu skarbów nie wyzyskanych w tradycji, mowie i życiu ludu polskiego. Sprawa paląca! Bo jakże znosić można dziwoląg tego faktu, że literatura i teatr w Polsce demokratycznej, ludowej, w Polsce chłopskich posłów i senatorów jest wciąż literaturą i sztuką szlachecko-mieszczańską. „Literatura polska nie wyrosła z podglebia żywota ludu wieśniaczego i robotniczego, toteż nie jest zwierciadłem tego swoistego życia, czyli nie znalazła dla siebie formy gdzie indziej nieznanej”. Dla mas ludowych, stwierdza autor, literatura ta „nie tylko jest dziś nieczytelna, ale i później będzie obojętna...” Język jej jest „językiem małym, skąpym w stosunku do ogromu mowy ludowej”. Stąd wyklinanie — jakże w Polsce nienowe i jak tradycyjnie nieskuteczne — niewolniczego naśladownictwa cudzoziemszczyzny, wyszydzanie snobizmu, polującego na ostatnie szczepionki mody zagranicznej w dziedzinie sztuki. Stąd również nienowe hasło „do ludu" po język, motywy i wyobrażenia. Wyprawa argonautów po złote runo sztuki. „Kto to wie, może tam również leży „sposób" nie znany nam jeszcze na teatr narodowy, nasz własny. Inteligencja tylko schylić się ma, żeby ów sposób zobaczyć, podnieść, wyświetlić i podać ludowi jako świetny i najzupełniej odpowiadający celowi teatr, przede wszystkim ludowy” (str. 106). Motywów ma dostarczyć bezmiar legend, podań, klechd, historii, bajek, gadek, opowieści, przywiązanych do ruin, wzgórz, uroczysk, miejsc szczególnych. Zwłaszcza do ruin, których Żeromski wylicza pół setki w porządku alfabetycznym. Żeby zaś zachęcić snobistycznych inteligentów do tego nowego sportu, tłumaczy im zupełnie poważnie, że „chłopi polscy z ich życiem i gwarą są światem równie prymitywnym jak Murzyni” (str. 90) i motywy ich nadają się nieźle do eksperymentów „dadaistycznych".
To wszystko byłoby bardzo rzeczowe, gdyby szło o wprowadzenie jeszcze jednego „prądu", „kierunku", jako kolejnej snobistycznej efemerydy. Lecz ponieważ Żeromski dąży do czegoś nierównie większego, zabiega o stworzenie zupełnie innego zakresu wzruszeń i upodobań, o przeobrażenie całej atmosfery duchowej społeczeństwa, czyli o wielki przewrót kulturalny — środki wskazane są zupełnie z tym zamierzeniem niewspółmierne. Przenosi po prostu na kompleks zjawisk psychicznych, rodzących się w podświadomych strefach ducha ludzkiego, te same metody, które zaleca i propaguje w różnych dziedzinach życia społecznego. Żywsza część inteligencji oraz elita klas posiadających mają przez szereg różnych poczynań społecznych podnieść poziom mas ludowych. Czemużby więc to samo grono ludzi dobrej woli nie mogło stworzyć, według z góry obmyślonej recepty, nowej ludowej kultury — literatury i sztuki — przynieść jej ludowi, tak samo jak mu przynoszą zasady spółdzielczości, organizacji zawodowych, sztukę czytania i pisania? Lecz tu właśnie wychodzi na jaw niewspółmierność tych zagadnień. Elita społeczeństwa, reprezentującego pewien typ kultury, wiele może zdziałać, wiele rozdać z tego, co posiada. Może nawet dojść do poczucia niewystarczalności swych wartości kulturalnych i tęsknoty za czymś innym. Ale nie może nalać z próżnego. Nie może stwarzać wartości ideowych, moralnych, estetycznych nie odpowiadających typowym dla niej formom współżycia, nie będących duchową tych form emanacją.
Czerpać z życia ludu? Czyż mało mieliśmy literackiego chłopomaństwa w przeróżnych sosach? Niedługo już w menu paryskich restauracji będziemy mieli obok zrazy polonais, także sauce a’la Reymont. Tam istotnie chłopi polscy przy pewnej reklamie mogą osiągnąć na jeden sezon sukces Murzynów i innych Botokudów. Lecz zasoby duchowe, tkwiące w masach ludowych, nie przez studia miłośników lingwistyki i etnografii, nie przez adoptację i kooptację kulturalną stać się mogą czymś więcej niż ciekawostką kawiarnianą. Niechże Żeromski uczyni w duchu swej propagandy jedną małą próbę: niechże spróbuje wyrugować z życia sfer kulturalnych niezręczne, sztywne, napuszone zwracanie się per „pan” na rzecz formy „wy”, używanej na całym obszarze ziem polskich przez milionowe masy ludowe. Nie da temu rady.
Co z motywów wskazanych przez Żeromskiego zaczerpnąć może przybyły z miasta literat? Sam projektodawca wymienia jako tematy legendy religijne, rolnicze, pasterskie, zbójeckie, górnicze. Coś z tego może przemówić do wyobraźni, ale z góry rzec można, że nic z tego nie porwie wrażliwszej i bardziej rozbudzonej części dzisiejszej wsi. Bo pominięte jest tu to, co przemawia najsilniej: legendy o okrucieństwie panów i wspomnienie krzywd chłopskich. Jeżeli Żeromski o tej skarbnicy tematów zapomniał, to dowiódł tym, że nawet najlepsi przedstawiciele dzisiejszego społeczeństwa nie mogą wczuć się w obcy im świat zainteresowań; jeśli zaś pominął je świadomie, jako „niebezpieczne", to stwierdził tym samym, jak ciasny krąg poruszeń ma planowana przezeń akcja odrodzenia kulturalnego „z góry". Każda klasa społeczna, budząca się do życia kulturalnego, karmi się przede wszystkim tym, co sprzyja jej dążeniu wzwyż — motywami klasowymi. „Wesele Figara", dla nas tak niewinnie pocieszne, było w swoim czasie sztuką rewolucyjną, antyszlachecką i tym przemawiało do publiczności mieszczańskiej i ludowej. I dziś w Polsce niejeden chłop marzy o własnym chłopskim piśmiennictwie, jak Szela w „Turoniu", „żeby się znalazł taki — nie z was, ino z nas — coby pisać umiał, ażeby nadto tak wszystko pamiętał, jak Bóg pamięta...” Niekoniecznie musi to być chłop z chłopa, może być — są na to liczne przykłady historyczne — wychodźca z wyższej klasy społecznej, ale musi spalić wprzód w duszy bardzo wiele z tego, co wessał w dawnym środowisku. Jedyny sposób „czerpania z ludu", to wlać się samemu w jego dążenia i aspiracje, bez reszty.
Ten to pierwiastek klasowy, który Żeromski pomija, jest najistotniejszy i jedynie istotny. Tylko przez swoją klasową samowiedzę, klasową dumę, wolę stania się „z niczego — wszystkim", według słynnej formuły „stanu trzeciego”, mogą dojrzewające klasy narodu wnieść nowe wartości do więdnącej kultury warstw wyższych. Łatwo się o tym przekonać. Mieszczaństwo nasze nigdy tej klasowej samowiedzy nie posiadało, nie karmiło jej walką ze światem szlacheckim. Dlatego tak mizerny, jak nigdzie indziej, był jego wkład kulturalny, gdy siłą zewnętrznych okoliczności zostało powołane do współrządów w narodzie. Połaniecczyzna obezskrzydliła tylko ducha szlacheckiego i ku tak oszpeconemu rychło jęła zanosić swe ofiary i modły.
Bardziej jeszcze poglądowe przykłady, bo porównawcze, dają nam losy literatury polskiej w trzech byłych zaborach. W byłym zaborze pruskim mamy typowy przykład „podnoszenia" ludu przez klasy wyższe. Nie było tam żadnej walki wewnątrz społeczeństwa polskiego, natomiast nacisk niemczyzny wywołał niesłychanie intensywną akcję kulturalną klas wyższych wśród ludu za pośrednictwem duchowieństwa i działaczy świeckich. Rezultaty w dziedzinie materialnej kultury wypadły wspaniale. Lecz życie duchowe, pozbawione, wobec braku wyraźnych aspiracji klasowych, bodźca i współczynnika samoistnej twórczości ludowej, płynęło coraz węższym łożyskiem, aż stało się jedną wielką pustynią. Po prostu zatęchło w ograniczonym światku szlachecko-mieszczańskim jak powietrze w szczelnie zamkniętym pokoju. Nigdzie też język polski tak nie skostniał i nie zubożał, jak w Poznańskiem. Kasprowicz i Przybyszewski zbiegli z tej pustyni materialnego dobrobytu do brudnej, głodnej, obdartej Galicji. I niepodobna tej nędzy duchowej zwalić na Niemców, bo warunki życia duchowego były tam nie gorsze, lecz lepsze niż w Kongresówce. Raczej wpływowi Niemców i współzawodnictwa z nimi przypisać trzeba, że energie tam doszczętnie nie zetlały i bodaj na innych polach zachowały swą prężność. W byłym zaborze rosyjskim wartkim strumieniem do życia duchowego wlał się ruch proletariacki, któremu literatura tu wyrosła zawdzięcza niesłychanie wiele. I twórczość Żeromskiego, zawsze odpychającego wszelką klasowość, obfite ciągnęła soki z socjalizmu. Wielu wyklinało miazmaty pokonanej rewolucji, lecz wszyscy nieświadomie wdychali zawarte w atmosferze społecznej jej pierwiastki ożywcze.
W byłej Galicji podobną rolę odegrał klasowy ruch chłopski. Tu wystarczy stwierdzić, że bez hardego, rozmaszystego, świadomego swej roli dziejowej ruchu chłopskiego, nie mogłoby powstać „Wesele” Wyspiańskiego.
Żeromski przepowiada w pewnym miejscu swej książki, gdy w przeciwstawieniu do burzycielskich metod bolszewickich roztacza swoją wizję potężnej pracy organicznej w Polsce, „że synowie chłopów, ukończywszy studia, staną się twórcami kultury nieszlacheckiej, nowej, nieznanej”. Ale nie jest mu obca świadomość, do jakich wyników kulturalnych doprowadzić musi zachwalana przezeń metoda windowania mas ludowych na wyższy poziom, traktowanie ich wyłącznie jako przedmiotu oddziaływania, a nie jako siły działającej. Wprost mówi w innym miejscu (str. 144), że, w następstwie takiego układu stosunków chłop na całym obszarze Polski upodobni się do pomorskiego „gbura”. Tak oczywiście nie będzie, gdyż klasowa samowiedza chłopska jest, poza byłym zaborem pruskim, już bardzo wysoka. Ona to zmusi w dalszym rozwoju elitę chłopską — bodaj przejściowo, do aspiracji duchowych, których „gbur" pomorski nie miał nigdy. Ale Żeromski pomija zupełnie czynnik samowiedzy klasowej. Skoro zaś go pomija, słusznie liczy się z tym, że wykształceni w szkołach synowie chłopscy, rzekomi twórcy „nowej, nieszlacheckiej kultury", pchać się będą skwapliwie po drabinie snobizmu do kultury szlachecko—mieszczańskiej, wprowadzając w sam miąższ narodu jej język „mały, skąpy", zamiast „ogromu mowy ludowej". Tak by istotnie być musiało, choćby synów chłopskich, kończących studia, były dziesiątki tysięcy. Inaczej będzie jedynie w tym wypadku, jeżeli chłopstwo, na równi z klasą robotniczą, zda nie indywidualnie, lecz zbiorowo, jako klasa społeczna, egzamin dojrzałości politycznej. Za nic nie chciałby jednak Żeromski budować czegokolwiek na takiej ewentualności. Jak ognia piekielnego obawia się on wszelkiego samoistnego ruchu z dołu. Jednocześnie zaś widzi niebezpieczeństwo, jakie brak tego ruchu stwarza dla drogich mu skarbów ducha polskiego: wymieranie gwar, jałowienie polszczyzny. Obmyśla sposób zapobieżenia temu i znajduje — jakże charakterystyczny! Przeprowadzić trzeba pod kierunkiem uczonych profesorów, przy pomocy zastępu dobrowolnych współpracowników, jak najszybszą rejestrację wyrazów gwarowych. Przyszli literaci polscy będą mogli, nawet po wygaśnięciu gwar, wzbogacać swój język ze słownika prof. Nitscha. Wyjście proste i logiczne. Wszak on, Żeromski, umiał odszukać i nawet znaleźć praktyczne zastosowanie dla wyrazów tak zamierzchłych, jak „samborza", „trzem", „sąpierz".
Jest w tym podziwu godna konsekwencja, ale jest też dojście ad absurdum, wskazujące niechybnie błąd w założeniu. Błąd ten znamy, wiemy z czego powstał, lecz zbić go nie było sposobu: chronił się za olśniewające „cudy”, krzepił się doraźnymi tryumfami, znikał w obłoku tęczowych złudzeń, uchodził z oczu korytarzykiem bezwiednych wybiegów. Tu go dopiero mamy w zaułku bez wyjścia. Nie poddaje się oczywistości i oczekuje trzeciego cudu.
W czarnych, odstręczających barwach ukazuje Żeromski w swej książce — snobom ku przestrodze — brutalność rewolucji i współczesnej poezji rosyjskiej. Nie może jej jednakże odmówić zalety, którą pragnąłby widzieć, oczywiście jako samoistny dorobek, w literaturze polskiej: głębokiego zespolenia z życiem, tęsknotami i mową mas ludowych. Wie też zapewne Żeromski, choć o tym nie mówi, że także teatr ludowy, będący jego marzeniem, jest w Rosji żywym i żywotnym faktem, że niezależnie od scen stałych, wre tam w pełni życie teatralne w każdym niemal zbiorowisku ludzkim. W czasach najgorszej nędzy teatr podnosił rytm życia, krzepił energię, budził siły twórcze.
Mimo woli narzuca się porównanie z tym, co w Polsce jest wciąż jeszcze tylko marzeniem niewielu. I tu wyrywają się Żeromskiemu słowa następujące: „Któż bowiem może wiedzieć, czy od wpatrzenia się z pasją i wzruszeniem w dzieje i życie wyjarzmionej ziemi, w życie ludu, w jego obyczaj tak wieloraki, nie wykwitnie w duszy artysty rodzaj nowy, sposób nie znany jeszcze na świecie i może nareszcie nasza własna polska sztuka, nie przeniesiona z zagranicy, nie czerpana z innej narodowej twórczości. Okazało się przecie, iż w Rosji... taka właśnie nowa sztuka wyczarowana została z życia, mowy i wierzeń ludu, przez Jesienina i innych". (Str. 73. Podkr. moje. Przyp. aut.).
Trudno o bardziej rozbrajające przyznanie słabości swego stanowiska. Przecież to, co się „okazało” w Rosji, przyszło w następstwie olbrzymiego przewrotu, który wstrząsnął do głębi życiem mas ludowych i pchnął je na inne tory. Ten przewrót Żeromski najsurowiej potępia, gdyż towarzyszył mu przelew krwi i zbrodnie. Ale odrzucając polityczno-społeczną stronę zjawiska, chciałby posiąść podobną energetykę w dziedzinie kulturalnej. Oczywiste niepodobieństwo! To, czego tym razem spodziewa się Żeromski, byłoby cudem bez cudzysłowu, czyli takim, jakich właśnie nie bywa na tym padole przyczyn i skutków. Z punktu widzenia dynamiki życia społecznego przypuszczenie czegoś podobnego jest taką samą niedorzecznością, jak z punktu widzenia embriologii pragnienie zajścia w ciążę przez „zapatrzenie się" i urodzenie bez brutalnych cierpień cielesnych.
Błąd leży jak na dłoni: negowanie walki klas jako czynnika rozwoju. Jest to Żeromskiego błąd zasadniczy, źródło całego szeregu pomyłek i głębokich nieporozumień w ocenie zjawisk polityczno-społecznych. Pośrednio, przez wynikające stąd uprzedzenia i podświadome obawy, krępujące intuicję twórczą, błąd ten mści się także od strony artystycznej, jak to najdobitniej widzieliśmy w „Turoniu".
Wiemy, że pojęcie walki klas od początku działalności pisarskiej Żeromskiego wchodziło w kolizję z najdroższą dlań ideą jedności narodowej. Rewolucja 1905 roku dodała do tego nieprzezwyciężoną odrazę uczuciową. Znaczenie tego czynnika dojrzał najgłębszy krytyk Żeromskiego, Stanisław Brzozowski, kiedy pisał: ..„Gdyby twórczość rozwijała się konsekwentnie, ukazywałaby powstawanie, rodzenie się mocy; ukazywałaby, jak rodzi się ona w ciemnych, ślepych, odstręczających, nieraz gwałcących duszę postawach... I Żeromskiego f stać byłoby na to, gdyby nie to, że ulega on natychmiast utajonym w jego psychice pokusom. Gdy, mianowicie, wyczuje on brutalną moc, wnet sama brutalność przesłoni mu pierwiastek siły. Ważne stanie się dla niego, że ta siła rani jego uczciwość; patetyczny oddźwięk przesłoni samą treść, która ten oddźwięk budzi" („Legenda Młodej Polski" str. 515. Podkreślenia oryginału).
Jak i inne, na pozór tak mało konkretne uwagi Brzozowskiego, cytata powyższa rozświetla od razu niezmiernie wielki splot zawiłości w „żeromszczyźnie". Znamy legendę hetmańską i jej pozytywne zastosowanie na gruncie Polski wyrwanej z niebytu politycznego. Teraz widzimy ją. jak mocuje się z nieuchwytnym, przez bardzo niewielu w Polsce wespółczutym problematem. Lecz rzeczywistość twardymi kantami naciera ze wszech stron. Zdziera bez litości „wrosłe w ropę ran przepaski złudzeń". Nadchodzi godzina ciężkiego smutku. W takiej godzinie powstały „Pomyłki" — jeden z tych drobnych arcytworów poezji, co ciężarem ołowiu spadają na serce, a perłą jasną pozostają w pamięci.
Spełniło się w jasnym słońcu opylenie łanu zbożowego. Lecz oto nadciąga gradowa chmura.
„Moje rozumienie było zawsze pomyłką. Każdy uczynek, każdy akt dokonany przez moje serce — chybiał celu. Wszystko zawsze inaczej wypadało, niżem zamierzył, przewidział, obliczył. Wszystko inaczej się stało, niżem wyśnił. Poza moim logicznym wywodem wszystko szło stronami swoją własną drogą. Z ciemności nad moje pole wypadała burza. Z ciemności wychodziła na mnie śmierć. Czasami, kędyś w dali, spotkała się linia mojego wymiaru i rysunku z linią innego wymiaru, nie moją — ale tak daleko — w tak nieskończonej odległości, żem to mógł zobaczyć jedynie w przywidzeniu. A wtedy było mi już wszystko jedno. Tryumf mój bywał tak niewidoczny, niedostrzegalny, że się zamienił w krótki, mały, samotny półuśmiech, istny punkt geometrów.” Takiego punktu geometrycznego wypatruje teraz, niby ostatniej reduty, wielkie serce w cierniowym gąszczu pomyłek.
IV. UWAGI NA MARGINESIE
Kryterium, stosowane przeze mnie w tej pracy nie jest zarejestrowane w rzędzie patentowanych sposobów krytyki literackiej. Sądzę jednak, że co najmniej w stosunku do Żeromskiego metoda ta wytrzymuje próbę. Bo gdy teraz, po wyjaśnieniu postawy twórcy wobec wielkich zagadnień społecznych i kulturalnych, powrócimy do „Przedwiośnia , jesteśmy od razu jak w domu i z niezmąconym humorem patrzeć możemy na harce krytyków dokoła tej powieści. Wiemy, dlaczego Żeromski musiał dojść do przeświadczenia o konieczności „trzeciego cudu . Ten sam problemat w innej nieco płaszczyźnie daje nam już „Snobizm i postęp"- W „Przedwiośniu" przybiera on zarysy groźne i tragiczne wskutek uwidocznienia tego, rzec można, fizycznego zjawiska, że próżnia bezideowości i beztwórczości w Polsce powoduje ciśnienie z zewnątrz, między innymi także w postaci „wiatru od wschodu".
„Oświecona opinia" chce wszelkimi siłami uważać ten tragizm za wymysł literacki. Szczytem takiej poczciwej patriotycznej bufonerii jest pretensja p. Dębickiego (z „Kuriera Warszawskiego"), żądającego od autora „Przedwiośnia" — ni mniej, ni więcej — tylko napisania „drugiej części tej powieści, „Wiosny" prawdziwej, budzącej wiarę, nadzieję i otuchę"... Wiecznie stare dzieci chcą, żeby je ululać do snu ładną bajeczką.
A przecież Żeromski wcale nie przejaskrawił swej myśli przewodniej. Można mu raczej zarzucić, że ją w „Przedwiośniu" przesadnie złagodził, bądź świadomie, bądź wskutek właściwości psychicznej spostrzeżonej już w swoim czasie przez Brzozowskiego; przy zetknięciu z brutalnymi przejawami życia ludzkiego brutalność zasłania Żeromskiemu resztę. Dlatego w rewolucji bolszewickiej dostrzega on jedynie niszczący żywioł. Dzieło tego przewrotu to „kadłub tylko, co krwią bucha". Wpływ jego to pewnego rodzaju chorobliwa psychoza destrukcji i zbrodni, którą przezwyciężyć można świadomą mobilizacją sił moralnych społeczeństwa polskiego.
Ten sąd o bolszewizmie odpowiada utartej i bezapelacyjnie uświęconej w Polsce opinii. Na tym punkcie zgadzają się ludzie różniący się biegunowo w każdej innej kwestii. Sprzeciwiać się w czymkolwiek temu ustalonemu dogmatowi jest i nieprzyjemnie, i niewygodnie.
A jednak trzeba. Nie wolno potakiwać błędom nawet powszechnym. Pamiętać trzeba, jak strasznie pomściło się na Polsce zaślepienie opinii szlacheckiej, nie chcącej widzieć, co się dzieje poza granicami Rzeczypospolitej. Prześlepiono zarówno wzrost potęgi pruskiej, jak przeistoczenie się moskiewskiego carstwa w europejskie mocarstwo. Chełpliwość szlachecka łatwo przechodziła do porządku (a raczej nieporządku) dziennego ponad wszystkim, co inne, „podlejsze nacje" mogą wymyśleć czy przedsięwziąć. W dziwaczny sposób ta obojętność na zmiany samych podstaw bytu w innych krajach kojarzyła się z małpowaniem cudzoziemszczyzny w zewnętrznych błachostkach. Jest rzeczą z pierwszego wejrzenia niepojętą, jak ludzie, znający historię, mogą do rozwijających się w ich oczach wielkich wydarzeń stosować bezkrytycznie miarę kurierkową. Wytłumaczenie jest wszakże proste. Po pierwsze — znać historię (fakty) nie znaczy jeszcze wcale pojmować historię (procesy). Po wtóre — historię równie dobrze jak współczesność można trawestować wedle potrzeby serca. Czynił to Żeromski i na polach cecorskich zatracił raz na zawsze zmysł historyczny. Przed laty, w paryskiej Bibliotece Narodowej wpadło mi do rąk dzieło, które przerzucałem wówczas jako ciekawostkę bezpowrotnie minionej epoki. Autor, jakiś skrzętny szperacz, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci, zebrał współczesne z rewolucją francuską głosy prasy europejskiej, wyjątki z broszur, pamfletów, przemówień w Izbie Gmin i Lordów, dotyczące wypadków we Francji. Odgrzebanie dziś tej książki byłoby niezmiernie pouczające. Może się tym zajmie Tuwim dla swego „Dyliżansu”. Okazałoby się bowiem, że literalnie wszystko, co się dziś mówi i pisze o bolszewikach, było już 130 lat temu powiedziane i napisane o jakobinach. Historia zawyrokowała inaczej, a to co było niegdyś niewzruszoną opinią oficjalnej Europy o Francji rewolucyjnej, tuła się dziś co najwyżej po zakrystiach, nie licząc redakcji niektórych gazet. Mieszczuch brytyjski sprzed 130 laty miał przeświadczenie, że jego dziadowie dokonali rzeczy wielkiej, rozprawiwszy się ze Stuartami, lecz współczesną mu rewolucję francuską odsądzał od czci i wiary. Dziś szanowny historyk Aulard parafrazuje ten pogląd, gdy potępia „poziomy materializm" przewrotu bolszewickiego w przeciwstawieniu do „wzniosłego idealizmu" rewolucji jakobińskiej. Polska, sąsiadująca z państwem Sowietów, nie może sobie pozwolić na zbytek długotrwałej autosugestii w ocenie tworzącej się o miedzę formacji dziejowej. „Nieustraszonymi oczyma", jak mówi Żeromski, wpatrzeć się musi w to, co tam wyziera z mgławicy rewolucyjnej. Tymczasem pojęcia nasze opierają się przeważnie na przeżyciach i wrażeniach z lat 1918-1920. Sądzimy o krajobrazie na podstawie zdjęcia migawkowego, dokonanego w czasie szalonej wichury. Tworzymy sobie więc zdanie, że w tym dziwnym kraju drzewa rosną nie pionowo, lecz pałąkowato, nachylone w jedną stronę, a także, że różne przedmioty u nas nieruchome, tam mają zwyczaj bujać w powietrzu. Żeromskiego „Snobizm i postęp" daje nam szereg takich sądów zdumiewająco powierzchownych. Niezrównany znawca własnego kraju, słyszący, zda się, jak trawa rośnie na ojczystej glebie, gubi się w kataklizmie rewolucji rosyjskiej, nie umie wyłuskać jej spraw istotnych z mnóstwa fenomenów drugorzędnych lub zgoła przypadkowych. Walka, w której przez szereg lat krwawiły kraje byłego imperium, ukazuje mu się w zarysach wręcz karykaturalnych. Wymawia poetom rosyjskim, że „nie widzą, albo udają, że nie widzą, straszliwego przelewu j krwi dokonanego przez zwolenników jednej doktryny na zwolennikach innej doktryny.” Szczyci się, że Polska nie ma żadnej takiej doktryny, wymagającej krwawych ofiar.
Nie wiem, jakie jest zdanie Żeromskiego na przykład o wojnach husyckich. Przez analogię z jego opinią — wyżej przytoczoną — należałoby wnioskować, że widzi w nich bezmyślną i zbrodniczą walkę między zwolennikami a przeciwnikami „kielicha" (komunii pod postacią wina). Jednakże bez tych obłędnych „doktryn" pozostałoby dziś z narodu czeskiego tyle, co Słowian nadłabskich, a i polskie piśmiennictwo narodowe wydobyłoby się zapewne o wiele później z powijaków łaciny. Dziwny zaiste związek między doktrynerstwem „kielicha" a naszą literaturą zygmuntowską! Podobne doktryny, mniej lub więcej naiwne z naszego punktu widzenia, przyświecały wszystkim wielkim ruchom dziejowym. Upatrywać w nich sedno rzeczy znaczy tyleż, co widzieć powody wojen w odmiennej barwie sztandarów państw wojujących. W najnowszej poezji rosyjskiej szczególnie razi Żeromskiego jej brutalność, matierszyna, oraz upodobanie w bluźnierstwach. Nawiasem mówiąc, niezupełnie słusznie przypisuje Żeromski narodowi rosyjskiemu wyłączny tytuł do wynalazku matierszyny: folklor polski zna wyrażenie bardzo pokrewne i również dość rozpowszechnione. Podobną formułę dosadnej dezaprobaty słyszałem wśród chłopów bułgarskich. Przypuszczać należy, że jest to niezmiernie stary, wspólny dorobek plemion słowiańskich. Mylny byłby stąd wniosek o pogardliwym stosunku rasy słowiańskiej do kobiety i macierzyństwa. Raczej przeciwnie. Bluźnierstwo istnieć może tylko tam, gdzie jest ubóstwienie, albo tam, gdzie tworzy się kult nowy na miejscu starego. Wszystkie ruchy wyzwoleńcze, jakie ludzkość pamięta, miotały obelgi bóstwom. Gdy wczorajszy niewolnik prostuje kark, odczuwa przede wszystkim gwałtowną potrzebę umocnienia w sobie poczucia własnej wielkości. Potrzebie tej daje wyraz przez urąganie nie tylko wszystkim potęgom ziemskim, ale także mocom pozaświatowym, pozaludzkim.
Krowiu plujom zażorno
Bogu w jurodiwyj wzor...
Żeromski cytuje te wiersze jako rys specyficzny duszy rosyjskiej. Ale z górą sto lat temu śpiewał rewolucyjny Paryż:
_ Qu’est ce que veut le bon rèpublician?
La liberté du genre humain.
Le Christ a la voivie
La Vierge à l’êcurie _ Et le Saint-Pierre au diable!
Pierwszym bluźniercą był Prometeusz szarpiący swe łańcuchy. Prometejską jest każda wielka rewolucja.
Jeśli już z rymów i piosenek — piany na powierzchni fali — wnosić o tym, co się w głębi kotłuje, to pozwolę sobie, za przykładem Żeromskiego, zacytować w łacińskiej transkrypcji bezimienną piosenkę, zaczerpniętą z jednej z niezliczonych ściennych gazet" fabrycznych (gazeta-afisz). Śpiewa się to najwidoczniej na najpospolitszą mużycką melodię — ..Komarinskij":
_ Dien’ i nocz kipit robota w mastierskich —
Parowozy remontirujutsia w nich.
Każdyj raz, kogda prichodit k nam zapros
Wypuskajem my gotowyj parowoz.
Kraskoj łakowoj okraszennyj,
Naduszennyj, napomażennyj, A za nim wagonów tridcat’ , tridcat’ piat’
Cztob było jemu wiesieleje bieżat.
Ech! leti, leli żelaznyj nasz Drakon!
Zaniesi w Moskwu towariszczam pokłon! itd.
Warto się nad tym zastanowić. Kiedyś - w czasach patriarchalnych lub w środowisku drobnego rzemiosła — istniały pieśni pracy. Lecz proletariusz fabryczny śpiewa tylko swoją niedolę, nienawiść klasową, przyszły dzień zapłaty.
Hasło wydajnej, intensywnej pracy jest dziś powszechne. Rosja nie świeci pod tym względem przykładem. W zakładach Forda pracuje się intensywniej niż w fabrykach sowieckich. Ale traktaty o wydobywaniu maksimum pracy z niewolników znajdujemy już w starorzymskiej literaturze agronomicznej. Nowy jest tu nie fakt ekonomiczny, lecz zjawisko ideologiczne — przejaw nowej świadomości zbiorowej. Wielość przejawów podobnych stanowi przewrót kulturalny, czyli to, czego Żeromski z utęsknieniem wyczekuje w Polsce.
Być może, że jest to rzecz przypadkowa lub wymyślona przez sprytnych agitatorów. Istnieje jednak objaw inny, powszechniejszy, tej samej kategorii. Poemat Majakowskiego „150 milionów", który odstręczył Żeromskiego swoją brutalnością, zawiera nie tylko mityczną walkę „Iwana”z „Wilsonem” Najpiękniejsza pieśń tej futurystycznej „byliny" (jeżeli wolno się tak paradoksalnie wyrazić) obrazuje walkę Iwana z razruchą - ruiną gospodarczą. I nie da się zaprzeczyć, że odbudowa gospodarcza w Rosji bardziej niźli w jakimkolwiek innym kraju czyni wrażenie świadomego zbiorowego wysiłku. Żadna prasa świata nie poświęca tyle miejsca sprawom i zadaniom gospodarczym, co prasa sowiecka. Stosunek do tych spraw jest inny. Wszędzie na świecie zajmują one bezpośrednio zainteresowanych lub uczonych fachowców. W Rosji uruchomienie nowej fabryki, podniesienie z ruiny nowej gałęzi pracy interesuje i porusza szeroką publiczność.
Wiadomości o dowierceniu nowych szybów naftowych lub o stanie zasiewów witane są niemal jak biuletyny z placu boju. Naturalnie, przyczyniła się do takiego stanu umysłów kilkoletnia ruina, która dała uczuć każdemu jego zależność od zaniku czy rozwoju sił wytwórczych kraju. Ważny jest ten rezultat: unarodowione są nie tylko fabryki, lecz także troska o los tych fabryk, o ich przyszłość. Gdzie indziej istnieją przedsiębiorstwa, istnieje rynek towarowy i rynek pracy; w Rosji jest już pracowisko społeczne.
Ostatecznie to wszystko może być — jako zjawisko niematerialne — dowolnie negowane, uznane za przywidzenie, przesadę lub wytwór agitacji. Przejdźmy tedy do faktów ekonomicznych, twardych, określonych i niewątpliwych, i spróbujmy zdać sobie sprawę, czym jest, jakie tendencje wykazuje i jaką myśl przewodnią wyraża sowiecki ustrój gospodarczy. Zaznaczmy z góry, że jest nam zupełnie obojętne, czym ten ustrój chce być, jak sam siebie interpretuje ideologicznie. Tak samo nie obchodzi nas moralna ocena zaszłych przekształceń. Gwałt dokonany jest również faktem dokonanym. Takim faktem dokonanym i kamieniem węgielnym słynnego „Nepu" jest upaństwowienie wszystkich podstawowych organów życia gospodarczego: banków, transportu, źródeł energii, wielkiego przemysłu i handlu. Poza tym — cały mechanizm społeczeństwa kapitalistycznego doznał zmian stosunkowo nieznacznych i funkcjonuje na ogół w ten sam sposób, co w reszcie świata. Ramy ustawodawcze ekonomiki sowieckiej (kodeks cywilny, ochrona pracy, opieka społeczna itd.) pomimo licznych innowacji nie stoją zasadniczo w sprzeczności z kodeksami innych krajów.
Sowieckie przedsiębiorstwa państwowe różnią się jednak gruntownie od starych monopolów fiskalnych. Zorganizowane są bowiem na podobieństwo nowożytnych trustów i koncernów kapitalistycznych. Dzięki temu — i w tym jest sedno rzeczy — panują one nad życiem gospodarczym kraju zupełnie tak samo, jak gdzie indziej trusty i koncerny prywatne.
Tu zaczynają się niespodzianki, a nawet pewnego rodzaju paradoksy. Takim paradoksem jest na przykład fakt, że państwo, gdzie do niedawna handel był policyjnie wzbroniony, gdzie byle stragan uchodził za narzędzie kontrrewolucji, jest dziś jedynym państwem świata, wyrzekającym się zupełnie reglamentacji rynku środkami administracyjnymi. Środki te — notorycznie nieskuteczne — zostały zastąpione przez interwencję ekonomiczną potężnych instytucji państwowych. Imponującym tego przykładem była walka z następstwami nieurodzaju 1924 roku. Powstrzymanie się organów państwowych od zakupów zboża na obszarach nieurodzajnych i sąsiednich podcięło od razu machinacje spekulacyjne. Wczesne nagromadzenie zapasów zboża amerykańskiego dokonało reszty. Gdy prywatni piekarze w Rostowie nad Donem spróbowali wyśrubować cenę chleba, nie zabroniono im tego policyjnie, lecz piekarnie spółdzielcze, przy poparciu centralnych instytucji gospodarczych, podwoiły w ciągu kilku dni swój wypiek i zmusiły konkurencję prywatną do uległości.
Stąd wysnuć możemy pierwszy rys charakterystyczny Rosji porewolucyjnej; rozszerzenie suwerenności państwa nie w sensie osławionego terroru i despotyzmu politycznego, lecz przez objęcie dziedziny ekonomicznej. Obok potężnych atrybucji administracyjno-sądowych, fiskalnych i oświatowych, właściwych wszystkim państwom nowożytnym, staje się ono nadto największą potęgą gospodarczą. Pozostawiając swobodę działania pomniejszym strumykom przedsiębiorczości prywatnej, korzysta z naturalnej przewagi wielkiego kapitału i z żywiołowego procesu dalszej jego koncentracji.
Ciekawe właściwości ujawnia ten system w stosunkach zewnętrznych. Bolszewicki pomysł monopolu handlu zagranicznego wywoływał do niedawna pogardliwe wzruszenie ramion. Jednakowoż, handel zagraniczny Sowietów wzrasta niezmiernie szybko, a osobliwy system tego handlu pozwala na zdumiewające eksperymenty. Republika Sowiecka jest dziś jedynym państwem świata, układającym z góry swój bilans handlowy, jak się układa budżet. Pozycje przewozu są ściśle uzależnione od koniunktury wywozowej. Gdzie indziej dyskutuje się nad tym, czy bilans handlowy wypadnie czynny, czy bierny; w Rosji stawia się pytanie, czy w danych warunkach można, czy nie można pozwolić sobie na przewyżkę przywozu nad wywozem.
Ale szczytowym punktem i — nie waham się tego powiedzieć — historyczną racją bytu systemu sowieckiego jest jego stosunek do światowych potęg kapitalistycznych. Rozszerzenie t suwerenności ekonomicznej staje się tu rozszerzeniem p o jęcia suwerenności narodowej. Upaństwowienie tutaj dopiero staje się unarodowieniem w ścisłym znaczeniu wyrazu. Wynika to przede wszystkim z tego faktu, że najbardziej wartościowa i najważniejsza część obiektów upaństwowionych (wielką własność ziemską oddano chłopom) — nafta, węgiel, metalurgia — należała do kapitału zagranicznego. Wywłaszczenie obcych posiadaczy tych warsztatów pracy daje się, z narodowego punktu widzenia, porównać z tym, czym byłoby dla Polski upaństwowienie przemysłu górnośląskiego. W Rosji przedwojennej jedna firma francuska, Louis Dreyfus et. Co., panowała nad rynkiem zbożowym, regulując dowolnie eksport i ceny. Rosja porewolucyjna nie godzi się z rolą eksploatowanej kolonii. Potędze akumulowanych w ciągu wieków kapitałów Zachodu przeciwstawia ona maksimum koncentracji własnych zasobów w ręku państwa. Proklamuje zasadę, że państwo, którego ważne ośrodki gospodarcze są w posiadaniu obcego kapitału, nie może być uważane za państwo istotnie niepodległe. Swój niebywały system ekonomiczny zwraca, jako potężną fortyfikację obronną, przeciwko temu, co określa się tam mianem kapitalistycznego imperializmu. Dopiero z tak umocnionej pozycji prowadzone są rokowania o jakimś modus vivendi — regulacji długów, kredytów, koncesji. Rozszerzony zakres suwerenności państwowej najsilniejszy znajduje wyraz w sprawie koncesji. Warunki sowieckie, z punktu widzenia kapitału przywykłego hasać po całym globie, są drakońskie. Sprowadzają się one do dwóch kardynalnych zasad dotychczas niewzruszonych: 1) ścisła kontrola państwowa, 2) czasowość koncesji. Kontrola jest skutecznie zapewniona dzięki monopolizacji banków i aparatu kredytowego, którego żadne przedsiębiorstwo, działające w Rosji, ominąć nie może. Czasowość polega na przejściu, po upływie określonej liczby lat, przedsiębiorstw stworzonych przez kapitał zagraniczny — na własność państwa.
Na podstawie tych faktów stawiam tezę, że rewolucja rosyjska pomimo swych haseł kosmopolitycznych jest — przynajmniej w fazie obecnej — przede wszystkim rewolucją narodową przeciwko nowożytnemu feudalizmowi finansowemu. Nie jest to rewolucja społeczna, przewidziana przez Marksa jako następstwo szczytowego uprzemysłowienia i koncentracji kapitału, lecz bunt krajów eksploatowanych przeciwko służebności ekonomicznej na rzecz kraju starego kapitalizmu. Dlatego ruch ten idzie ze Wschodu na Zachód, ogarniając kraje gospodarczo uzależnione, o słabym kapitalizmie rodzimym, a stosunkowo licznej klasie robotniczej, tworzonej przez kapitał zagraniczny; dlatego zapuszcza korzenie w krajach kolonialnych i półkolonialnych, wszędzie tam, skąd płynie do Londynu, Paryża, Brukseli i New Yorku obfite lenno lichwiarskich procentów i tłustych dywidend. Już od układu sił społecznych w danym społeczeństwie, od ekonomicznie i historycznie uwarunkowanej jego struktury kulturalnej zależeć będzie, czy na czele tego ruchu stanie, jak w Rosji, proletariat, potężnie wsparty na chłopstwie, czy młoda burżuazja, jak w Indiach, Chinach, Turcji, Egipcie. Również bardzo złożony, dziś jeszcze niejasny splot koniunktur gospodarczych i politycznych zadecyduje o wzajemnym stosunku między tym buntem narodów-wasalów a ruchem proletariackim w krajach starego kapitalizmu.
To pozwala nam zrozumieć taniec polityczny wykonywany od kilku lat dokoła Niemiec — od traktatu wersalskiego, poprzez kilkadziesiąt konferencji, do programu Dawesa. Niemcy są najmłodszą ze światowych potęg kapitalistycznych, do których grona wdarły się z aplombem w drugiej połowie XIX stulecia. Jeżeli przez przytłaczający haracz odszkodowań zostaną z tego grona wypchnięte, zejdą do rzędu państw-wasalów i w naturalnej tego konsekwencji przyłączą się z całym bagażem do zbuntowanego Wschodu. Pierwszym w tym względzie ostrzeżeniem był traktat w Rapallo, drugim — kryzys rewolucyjny jesienią 1923 roku. Powstrzymać je od tej orientacji może tylko nadzieja powrotu do rodziny mocarstw światowładnych. Oto jest klucz angielsko-amerykańskiej polityki wobec Niemiec.
Pozostawiam na razie otwartym pytanie, dlaczego w Rosji misję narodową spełnia klasa i partia, która na swym sztandarze wypisała międzynarodowość. Wprzód trzeba rzucić okiem na polityczną nadbudowę sowieckiego kapitalizmu państwowego. Panują u nas o tym dość nieścisłe pojęcia. Na przykład rosyjska partia komunistyczna bywa utożsamiana ze stronnictwem w znaczeniu polityczno-parlamentarnym. Takim stronnictwem przestała już ona być od dawna! Dlatego zdołała dotychczas uniknąć losu wszelkiej partii rządzącej — zalewu przez żywioły karierowiczowskie. Najbliżej istoty rzeczy będzie, gdy powiemy, że jest to zakon świecki o surowej regule i żelaznej dyscyplinie. Dostać się do tego bractwa jest bardzo trudno, wylecieć zeń niezmiernie łatwo. Tym się tłumaczy, że liczba jego członków nie przewyższa kilkuset tysięcy. Drugie tyle „wyczyszczono” po przekształceniu otwartego dla wszystkich stronnictwa w zamknięte bractwo.
Ta szczególna ewolucja partii rządzącej uwydatniła się w czasie ostatniego masowego uzupełnienia jej kadr — wyłącznie spośród robotników fabrycznych — po śmierci Lenina. Kandydatury roztrząsano publicznie. Pod uwagę brano cechy charakteru, kwalifikacje moralne i umysłowe. O przekonaniach politycznych niemal nie było mowy, gdyż w środowisku robotniczym „komunista" oznacza dziś tam po prostu to samo, co bon patriotę w czasach Konwencji.
Krótko mówiąc, ewolucja rosyjskiej partii komunistycznej wyraża dążność do wysegregowania z mas ludowych najlepszych i najczynniejszych jednostek, jako elity rządzącej. Można to nazwać arystokracją, lecz arystokracją nie z urodzenia ani majątku, lecz z kwalifikacji osobistych. Faktem jest, że wyrzucenie z partii uważane jest za coś w rodzaju pozbawienia szlachectwa i nieraz pociąga za sobą samobójstwo. Instytucja ta może z czasem zwyrodnieć, jak wszelki twór dziejowy. Na razie jednak stanowi ona niezrównany aparat rządzenia i kontroli państwowej, zapewnia ciągłość władzy i dokładność w wypełnianiu jej dyrektyw, słowem, jest pierwszorzędną siłą moralną i państwowotwórczą.
Według naszych pojęć przekreślenie wolności politycznej i walk partyjnych pociągać za sobą musi martwotę i grobowe milczenie. Coś w rodzaju Rosji Aleksandra III. Lecz Rosja sowietów wre i kipi od klubów, zebrań i zjazdów. Rewolucja rosyjska zmiotła wprawdzie parlament i stronnictwa, ograniczyła rozprawy publiczne w sowietach do spraw konkretnych, lecz stworzyła dla życia publicznego kompensatę w stowarzyszeniu. W przeciwstawieństwie do demokracji zachodniej, która długo walczyła ze zrzeszeniem obywateli, dążąc do roz-proszkowania społeczeństwa na izolowanych, „suwerennych” wyborców, hasłem sowietyzmu jest objęcie wszystkich obywateli przez organizacje zawodowe, spółdzielcze, kulturalno-oświatowe itd. Tu się wyładowują energie i kształcą charaktery. Stąd rekrutują się dzielniejsze siły do samorządów wiejskich i miejskich, do państwowych instytucji gospodarczych i wreszcie do i partii, sprawującej władzę państwową. O tym intensywnym życiu stowarzyszeniowym świadczy między innymi rozwój radio-klubów. Prawda, że radiofonia została tam oceniona od razu nie tylko jako zabawka dla snobów. I nie tylko jako narzędzie agitacji komunistycznej. Czerwony wstyd i zielona zazdrość ogarnąć musi każdego kulturalnego Polaka przy czytaniu świątecznego menu jednej tylko moskiewskiej stacji nadawczej; muzyka, polityka, technika, agronomia, higiena, pedagogika, opowiadania dla dzieci...
Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu sowiecki system rządzenia nie jest uwarunkowany jedynie przez fakt zagarnięcia władzy drogą gwałtu. Przykłady bałkańskie i włoskie dowodzą, że to nie wymaga tak niezwykłego aparatu, a nawet godzi się nieźle z pozorami parlamentaryzmu. Konieczność osobliwego ustroju politycznego republik sowieckich wypływa z czego innego. Dopóki istnieją w świecie prywatne potęgi finansowe, władza państwowa, która sięgnęła po suwerenność ekonomiczną, nie może być wystawiona na cetno i licho walk i intryg partyjnych. Rozluźnienie rządów dyktatorialnych nie byłoby możliwe, nawet gdyby dzisiejsi władcy mieli zapewniony najpomyślniejszy dla siebie wynik powszechnego głosowania. Żelazna obręcz dyktatury okazałaby się nadal nieodzowną ze względu na siły światowe, które wyzwano do walki. Gra obejmuje kulę ziemską, stawka jest olbrzymia. Nafta, antracyt, mangan, platyna, miedź, złoto, futra, drzewo. Proszę sobie wyobrazić lawinę milionów, gotową sfinansować „niezależną" prasę rosyjską, gdyby mogła istnieć. Standard-Oil’e obu półkul skwapliwie naoliwią wszelką opozycję, wszelki spisek, wszelki zamach. Naftowo-koncesyjne i trustowo-konkurencyjne rewolucje meksykańskie zostałyby wnet zainscenizowane na olbrzymią skalę.
Dlatego przy tym wielkim eksperymencie dziejowym o powołaniu do władzy nie może decydować arytmetyka wyborcza, lecz probierz ideowy i moralny. Lâchons le mot: fanatyzm idei, wsparty na surowej, barbarzyńskiej sile. I przy okazji wspomnijmy aforyzm chłodnego sceptyka, Renana: „En politique n’y a que les fondations barbares qui durent, en religion il n’y a que les affirmations spontanées et, si j’ose le dire, fana tiques, qui soient contagieuses".
* * *
Ta przydługa dygresja nie miała wcale na celu reklamy dla naszych wschodnich sąsiadów, lecz wskazanie, że sytuacja jest jeszcze znacznie poważniejsza, niż to wynika z „Przedwiośnia". Musimy wyzbyć się mylnego przekonania, że na Wschodzie wciąż jest jakiś krwawy chaos. Musimy oswoić się z myślą, że tam tworzy się coś nowego, co musi być brane w rachubę nie tylko jako siła zbrojna
Tragizm położenia Polski nie ma tym polega, że tu jest Armia Czerwona, tam — przyczajony niemiecki militaryzm. Straszne jest co innego: nasze nieprzystosowanie do rozmiarów sił żywotnych narastających poza naszymi granicami. Z jednej strony mamy kapitalistyczny Zachód, przewodzony przez klasę i o olbrzymiej przeszłości i wciąż jeszcze niewyczerpanej energii. Burżuazja tamtejsza powoli wyrastała z ciasnych zaułków miast średniowiecznych, stwarzała w zaciekłej walce z kościołem naukę świecką i technikę, hartowała się w zapasach z przywilejami feudalizmu i monarchii, skupiła dokoła siebie narody, ulepiła je na modłę swych pojęć i zasad, dokonała i wciąż jeszcze dokonuje rzeczy epokowych. Po drugiej stronie — nieznane tworzywo dziejowe, wykuwane w bryle ludzkości przez nową klasę społeczną, bulgocącą żywiołowym rozmachem, gotową wziąć się za bary z resztą świata, mającą za sobą krótką błyskawicową epopeę, przed sobą — wiarę w swój wszech ludzki mesjanizm...
Co reprezentujemy my w środku? Czym będziemy w tym twardym świecie, w tej z dnia na dzień piętrzącej się dokoła nas historii? Dla ogromnej większości inteligencji polskiej problemat ten zgoła nie istnieje. Niewielu tylko niepokoi i przeraża. Lecz sposób ujęcia tego problematu przez tych niewielu musi z kolei niepokoić i przerażać. Oczekiwanie „trzeciego cudu”. Zjawi się „coś”, co w naczyniu odbudowanej Polski zamieni wodę w wino.
Chętnie powtarza się frazesy o „przedmurzu Zachodu”. Nieszczególnie wyszliśmy na tej historycznej roli. Poza tym — może czas byłby przestać być czyimś przedmurzem, czy nawet murem, i pomyśleć o własnej budowli.
Z jakiego materiału?
Mamy ideę narodową. Lecz oto ci ze Wschodu anty-patrioci i międzynarodowcy doprowadzają tę ideę do pełni u nas nie znanej. Ich ojczyzna ma nie tylko, jak nasza, niezaprzeczalne prawo do podatku krwi, do najwyższej ofiary - życia ludzkiego — lecz nadto nie kończy się u bariery otaczającej czyjąś własność, czyjś prywatny interes, czyjś zysk.
I tu nie stoimy na gruncie niewzruszonym. Musimy i w tej dziedzinie poddać rewizji nasze dogmaty.
Kiedyś natknąłem się w jednym z dzieł Stanisława Brzozowskiego na zdanie, że Polacy nie mają pojęcia, co to jest nowoczesna świadomość narodowa. Odczyty wałem to twierdzenie wielokrotnie, tak dalece wydawało mi się ekscentryczne. Nie było ono dostatecznie rozwinięte i umotywowane. Autor swoim zwyczajem odskoczył ku dalszym skojarzeniom swej wulkanicznej myśli.
Zrozumiałem je dopiero w świetle historii ostatnich lat. Dostrzegłem na naszej świadomości narodowej piętno snobizmu, którego rolę w dziejach kultury polskiej świetnie, choć powierzchownie, przedstawił Żeromski.
Przeszczepiliśmy, jak w wielu innych wypadkach, gotową roślinę. Nie znamy jej korzeni — tkwią one w obcej glebie odmiennych ustrojów politycznych i społecznych. Nie widzieliśmy jej wzrostu — odbywał się w atmosferze obcej historii.
Naród w znaczeniu plemiennym — etnograficznym czy rasowym — jest bardzo stary. Świadomość narodowa natomiast jest zjawiskiem bardzo świeżej daty. Poprzedziło je poczucie przynależności rodowej i stanowej, obywatelstwo miejskie, lojalność względem pana feudalnego i monarchy, zespół wyznaniowy.
W ciągu dziejów nowożytnych idea państwa narodowego uciążliwie torowała sobie drogę w walce z feudalizmem, ideą dynastyczną i supremacją kościelną. Nie trudno dostrzec, że są to zarazem etapy dojrzewania nowoczesnej burżuazji do roli dziejowej. Istotnie, idea narodowa, od kilku wieków pulsująca głucho w społeczeństwach zachodnich, wybucha od razu, jak Minerwa, w pełnym uzbrojeniu z krateru Rewolucji Francuskiej. Enfants de la patrie — to dzieci republiki jakobińskiej „jedynej i niepodzielnej", dzieci rewolucji.
Z kogo składa się ten świeżo objawiony „naród suwerenny"? Ze wszystkich Francuzów, wyjąwszy arystokratów. Pod rządami Konwencji, kiedy to właśnie krystalizowały się nowożytne pojęcia ojczyzny i patriotyzmu, „patriota" jest wręcz przeciwieństwem „arystokraty". Aż do roku 1848 słowo „patriota" w całej Europie oznaczało rewolucjonistę. Idea narodowa była zatem rewolucyjną ideą, najściślej związaną z ruchem demokratycznym do społeczeństwa bez klasowego, czyli — w ówczesnym rozumieniu — społeczeństwa bez przywilejów stanowych, o jednakowych prawach i obowiązkach obywateli, a więc o wspólnych, powszechnych, „narodowych" interesach. Wówczas, jak dziś, ideał bezklasowego społeczeństwa wyrażał się w idei klasowej, wymierzonej przeciwko klasie uprzywilejowanej. W ówczesnej rzeczywistości bezklasowość miała być osiągnięta przez zniesienie przywilejów szlacheckich, a w okresie ostrej walki rewolucyjnej, przez faktyczne wyłączenie szlachty z narodu. Asymilacja szlachty z narodem burżuazyjnym nastąpiła dopiero w kilkadziesiąt lat później, za Ludwika Filipa, kiedy znikły przywileje urodzenia, a jednocześnie w majątkowym cenzusie wyborczym uwydatniły się nowe przywileje majątkowe.
Te same procesy społeczne i ideologiczne zachodziły w innych społeczeństwach Zachodu, choć w sposób mniej przejrzysty niż we Francji. W Anglii emancypacja burżuazji, rozpoczęta o półtora stulecia wcześniej, posługiwała się głównie ideologią religijną, wskutek czego idea narodowa w świecie anglosaskim pozostała mniej wyraźna (odcienie pojęć: british, english, american). Natomiast w Niemczech i we Włoszech, przy równie jasno jak we Francji wyrażonym charakterze burżuazyjno-demokratycznym, ostrze idei narodowej zwraca się głównie ku urzeczywistnieniu państwa narodowego, a przeciwko państwom dynastycznym, rozdrabniającym terytoria jednojęzyczne. Dążenie do usunięcia różnorodnych, historycznie wytworzonych dziwolągów państwowych i zastąpienie ich przez wielkie jednolite zespoły narodowe wynikało z tych samych żywotnych potrzeb rozwoju ekonomicznego i rosnących aspiracji zmężniałej burżuazji, co usuwanie sztucznych przegród stanowych wewnątrz społeczeństwa.
Gwałtowny przełom ideologiczny następuje w połowie XIX stulecia. Idea narodowa zmienia swą treść. Zmiana ta nie jest dowolna, ani przypadkowa, lecz odzwierciedla nowe przeciwieństwa klasowe powstałe w łonie społeczeństwa kapitalistycznego. Burżuazja ma teraz obok siebie nową klasę rewolucyjną — proletariat. Paryskie dni czerwcowe są hasłem do zwrócenia frontu przeciw nowemu przeciwnikowi. Tam, gdzie ruch burżuazyjno-rewolucyjny nie został uwieńczony zupełnym zwycięstwem (Niemcy, Austria), dochodzi szybko do kompromisu ze szlachtą i dynastią, przy czym burżuazja przeprowadza w miarę możności swój postulat społeczeństwa bezklasowego (równość prawno-polityczna). Zupełne usunięcie przeżytków szlachecko-dynastycznych w Europie środkowej nastąpiło dopiero pod naporem rewolucji proletariackiej w latach 1918-1919, w 130 lat po zdobyciu Bastylii! Tak ciężkie są porody historii.
Od zakończenia cyklu ruchów burżuazyjno-rewolucyjnych jest więc idea narodowa przede wszystkim zaprzeczeniem nowych przeciwieństw klasowych. Z narzędzia ostracyzmu klasowego, zwróconego przeciw szlachcie, staje się ona teraz orężem przeciw separatyzmowi klasowemu warstw pracujących. Jednocześnie na zewnątrz przeradza się w agresywny nacjonalizm.
Ta druga transformacja ma również wyraźne podłoże ekonomiczne. Państwo narodowe, które w swoim czasie wydawało się idealną ramą życia gospodarczego, zostało przerośnięte przez zawrotny rozwój sił wytwórczych. Próby rozwiązania tej sprzeczności idą bądź w kierunku zaboru (i wynarodowienia) obcych etnograficznie terytoriów, bądź ku zdobyciu kolonii, bądź wreszcie ku ekspansji finansowej. Dla pomniejszych państw możliwa jest tylko pierwsza metoda, coraz bardziej zawodna wskutek powszechnego, nawet wśród tak zwanych narodów niehistorycznych, wzmożenie samowiedzy narodowej. Polityka kolonialna, a zwłaszcza niesłychanie giętka i wnikliwa ekspansja kapitału finansowego, dostępne są, z nielicznymi i o wątpliwej przyszłości wyjątkami, tylko dla wielkich potęg starego kapitalizmu. W rezultacie zaciekłego współzawodnictwa i konfliktów zbrojnych jesteśmy dziś w epoce światowego feudalizmu finansowego, który można sobie wyobrazić w postaci olbrzymiej piramidy „sfer wpływu" i zależności ekonomicznej. Szczyt tej piramidy znajduje się kędyś pomiędzy Imperium Brytyjskim a Stanami Zjednoczonymi, lecz przesuwa się coraz widoczniej na drugą stronę Atlantyku.
Tak zmienionej w swej treści ideologii narodowej przeciwstawia nowy czynnik dziejowy — ruch robotniczy — swoją klasowość i swoją międzynarodowość. Klasowość proletariacka jest koniecznym dla każdej nowej klasy społecznej krystalizowaniem się jej samowiedzy. Proletariat odziedzicza po burżuazji jej dawny ideał społeczeństwa bezklasowego, wkładając w to pojęcie bezklasowości już nie treść prawno-polityczną, lecz społeczno-ekonomiczną. Teoretycznie etapy wznoszenia się tego ruchu są podobne do faz ruchu wyzwoleńczego burżuazji. Dążenie do przyszłego społeczeństwa bezklasowego ma w obu wypadkach charakter klasowy, zwrócony przeciwko przywilejom: tam — przywilejom urodzenia, tu — przywilejom majątku. Będąc jeszcze tylko klasą, proletariat ma już poczucie przyszłego hegemona narodu, stara się skupić pod swoim przewodem wszystkie warstwy pracujące, izolować właściwych posiadaczy przywileju, aby w pewnej chwili powiedzieć, jak niegdyś Stan Trzeci: „Naród to ja!" Międzynarodowość robotnicza nie wyklucza bynajmniej poczucia narodowego, które, jako trwały dorobek minionej epoki, wrosło niejako organicznie w psychikę współczesnego człowieka. Jest ona po prostu wyrazem rosnącej międzynarodowej współzależności gospodarczej i wynikającej stąd, coraz żywiej odczuwanej konieczności powiązania państw narodowych w ponadnarodowe zespoły polityczne.
Historia i metamorfoza świadomości narodowej w społeczeństwach zachodnio-europejskich ukazuje nam więc z krystaliczną jasnością, jak idee panujące, zachowując pozorną tożsamość, zmieniają swą treść wewnętrzną i rolę dziejową w zależności od konkretnych warunków, w ostatniej instancji — od zmian w ekonomicznej strukturze społeczeństwa. O tym nie wolno zapominać pod grozą zupełnej utraty busoli orientacyjnej w wartkich prądach i wirach współczesności. Teraz postawmy sobie pytanie: czy nowoczesna świadomość powstała i rozwija się u nas podobnie jak na Zachodzie? Musimy odpowiedzieć przecząco. W dawnej Polsce, wobec zaniku idei dynastycznej, mógł się wytworzyć surogat tej świadomości, ale nie odpowiada on bynajmniej późniejszemu pojęciu narodu. Były trzy stany w Rzeczypospolitej, przy czym pod trzecim stanem wcześniej przestano rozumieć mieszczaństwo, a podstawiono dla symetrii, jako osobny „stan", osobę króla. Był naród szlachecki — reszta nie wchodziła w rachubę. Właściwości etnograficzne poddanego chłopa, a nawet mieszczanina, były rzeczą obojętną. „Korona” reprezentowała na ogół polskość, lecz sfederowana z nią „Litwa” nie była wcale pojęciem narodowym, lecz historycznym. „Naród ruski Rzeczypospolitej” stanowił długo zespół raczej wyznaniowy i począł przeciwstawiać się „Lachom” (częściej „łacinnikom”) dopiero, gdy w Wojsku Zaporoskim wytworzył surogat własnej państwowości.
Nowoczesny patriotyzm przyszedł do nas z jakobińskiej Francji za pośrednictwem Kuźnicy Kołłątajowskiej, Legionów i emigracji polistopadowej. Zostaliśmy przyjęci do „Młodej Europy” witani przez nią z entuzjazmem. Lecz „Młoda Europa” była to młoda — gospodarczo już zwycięska — burżuazja. Patrioci „Młodej Europy" krwawili w rewolucyjnej i klasowej walce z własnymi rodakami o swój ideał narodu i państwa. U nas nie było takiej dźwigającej się wzwyż klasy, która by przyszłość i wielkość narodu związała z własnymi aspiracjami. Kołłątajowcy instynktownie odczuwali ten brak organiczny w naszej strukturze społecznej i ze wszystkich sił starali się rozruszać anemiczne, zahukane mieszczaństwo. Insurekcja warszawska była jedynym momentem w naszych dziejach przypominającym narodziny nowoczesnego narodu na Zachodzie. Ale pozostała ona incydentem, świadczącym tylko o potędze wpływu rewolucji francuskiej na współczesnych.
Z konieczności zadanie uformowania nowoczesnego narodu polskiego spadło na inteligencję szlachecką. Daleki jestem od chęci pomniejszania jej zasług. Radykalna inteligencja szlachecka dokonała w dziedzinie myśli rzeczy, w danych okolicznościach, istotnie niezwykłych, w dziedzinie czynu — wręcz wielkich i bohaterskich. Nie jej winą była nieobecność w Polsce żywiołu blisko spokrewnionego z gminem, czynnego gospodarczo, ambitnego politycznie, niosącego nowe wartości kulturalne. Tylko przez asymilację z takim żywiołem mogłaby inteligencja szlachecka wyrwać się z więzi swego szlacheckiego pochodzenia i uniknąć tragicznego zawieszenia w próżni. Przekonania i dążenia dzieliły ją od ogółu szlacheckiego, przepaść kulturalna od ludu. Stanęła ona wobec dylematu: bez szlachty nie masz kultury, bez ludu nie masz siły. Patriotyzm jej staje się od razu wszechogarniającym, ponadklasowym. Nikogo nie wyklucza, wszystkich stara się przekonać, zjednać i zbliżyć. Jeśli złorzeczy magnatom, to po to tylko, żeby poruszyć ich sumienia. Nie walczy z nim, tylko „sercem gryzie". Jeśli idealizuje lud, to po to, żeby przemóc swą względem niego obcość i nieufność. Nie idzie z ludem, tylko mu współczuje. W rezultacie pozostaje osamotniona Ojczyzna, która miała ogarnąć wszystkich i nie pominąć nikogo, lecz liczy w rzeczywistości garść tylko wiernych. Ta garść najofiarniejszych z każdego pokolenia idzie i ginie. Pozornie z rąk wroga. W rzeczywistości zaś zapada się w tę próżnię międzyklasową, przez którą siliła się przerzucić pomost patriotyzmu: pomiędzy egoizm szlachty, niezdolnej (jak zresztą każda inna klasa panująca) do dobrowolnych wyrzeczeń, a barbarzyństwo chłopa, niedojrzałego do żadnej roli politycznej.
Z ofiarnej śmierci osamotnionych bohaterów tworzą się legendy.
Oczywiście, strzępami ich bohaterstwa przystrajają swe dusze tchórze, pasibrzuchy i wydrwigrosze. Ale gorsze bodaj są mgły ideologiczne o rzekomym odkupieniu win i grzechów narodu przez męczenników. Żadnego takiego odkupienia nie było i nie ma, jest tylko klęska i doświadczenie klęski, które trzeba zrozumieć, żeby za następnym razem zwyciężyć. Ta idea odkupienia żyje jednak uporczywie od Mickiewicza aż po Żeromskiego. Żeromski, który w najczystszej formie reprezentuje tradycję polskiej idei narodowej, odnalazł jak wiemy, pierwowzór tej idei w hetmanie Żółkiewskim i jego dwunastu rycerzach.
Różnica między patriotyzmem polskim a patriotyzmem zachodnioeuropejskim w jego fazie rewolucyjnej uwydatnia się najjaskrawiej w tym, że patrioci polscy pomagali czynnie patriotom niemieckim walczyć z Niemcami broniącymi praw dynastycznych; ginęli na barykadach paryskich w walce z francuskim legitymizmem i orleanizmem; towarzyszyli Garibaldiemu w bojach z włoskim partykularyzmem dynastycznym i papieskim. Lecz myśl, żeby w Polsce przyjść miało do orężnej rozprawy także z odłamem Polaków nie chcącym wyzbyć się przestarzałego przywileju — ta myśl wydawała im się potworna i zbrodnicza. Zdarzało się natomiast, że sami ginęli z rąk rodaków i to nie renegatów w służbie zaborcy, lecz tych, których pragnęli poprowadzić do walki. „Taki jest los szlachty polskiej" kończy Hubert Olbromski (w „Wiernej Rzece") opowiadanie o okrutnej śmierci ojca. Nie los szlachty polskiej, lecz los elity szlacheckiej, najczęściej faktycznie już zdeklasowanej inteligencji, która, nie mogąc wysnuć idei ojczyzny z konkretnej rzeczywistości (jak na Zachodzie z rewolucyjnego ruchu mieszczaństwa), usiłuje abstrakcyjną ideą przezwyciężyć konkretną rzeczywistość (istota wszelkiego romantyzmu). Mocą tej abstrakcyjnej idei dziedzic Chwalibóg („Turoń") poprowadzić miał do powstania chłopa, którego wczoraj jeszcze trzymał w lochu i zakuwał w kajdany.
Los szlachty polskiej, jako klasy społecznej, wcale nie był tak tragiczny. Nemezis dziejowa, która gdzie indziej zmiata bez litości klasy już nietwórcze, była na nią bardzo łaskawa. Niedorzecznością byłoby winić szlachtę polską za to, czym była, lub za to, czym być nie zdołała.
Z moralizatorskim stosunkiem do historii trzeba raz skończyć. Żadnej „winy" nie było w tym, że zabrakło w Polsce siły społecznej, zdolnej okiełznać wszechwładzę szlachty i wyprzeć ją z czasem z naczelnego stanowiska. Nie było też winą szlachty, że nie złożyła swych przywilejów dobrowolnie na ołtarzu ojczyzny, bo takie rzeczy dzieją się tylko w fałszowanej historii dla młodzieży lub dorosłych dzieci. W prawdziwej historii nic podobnego nigdzie na świecie nie działo się i nie dzieje, chyba że z musu robiono cnotę. (Tak i monarchowie obdarzali swe wierne ludy konstytucją, a nawet abdykacją, z bożego natchnienia i nieprzymuszonej woli). Za to niezliczone mamy przykłady dochodzenia utraconych w ojczyźnie przywilejów przy pomocy obcego najazdu. Z drugiej strony można się zgodzić z entuzjastami kultury szlacheckiej, że stworzyła ona w swoim czasie wartości wyższe od wszystkiego, co dało i daje Polsce rachityczne od urodzenia, „połanieckie" mieszczaństwo, a jednocześnie uważać obyczajowe i myślowe nawyknienia szlachetczyzny w dzisiejszych warunkach za pokraczny anachronizm. Ale najbardziej stanowcze veto założyć trzeba, gdy dzisiejsi hreczkosieje i właściciele stajni wyścigowych usiłują wmówić w społeczeństwo w swoim i swych dziadów imieniu, że
ich za Polskę — ścigał świat,
ich za Polskę — męczył kat...
Nie mają prawa przystrajać się w glorię bojowników walk niepodległościowych, bo oni — ogół szlachecki — byli właśnie tym martwym ciężarem, który wszystkie wysiłki powstańcze pociągał na dno klęski. Fałszywa troska o jedność narodową pozwoliła zakorzenić się kłamliwej legendzie. Czas najwyższy ją wypełnić.
Od rozbiorów główną troską myśli patriotycznej było rozwiązanie „sprawy włościańskiej”, aby wciągnąć chłopa do walki z zaborcą. To hasło patriotów było politycznie słuszne, wskazywało jedynie możliwą drogę do zwycięstwa. Lecz sposób wprowadzenia go w życie był z przekonania (patriotyzm ponadklasowy) i z konieczności (brak aktywnej siły rewolucyjnej) naiwny i utopijny: odwoływano się stale do patriotyzmu szlachty. Otóż dziś można i trzeba głośno stwierdzić niezaprzeczalny fakt historyczny, że wszystkie zmiany w stosunkach rolnych na korzyść chłopów we wszystkich trzech zaborach były dziełem rządów zaborczych, które nieraz musiały łamać sprzeciw polskich dziedziców. A nie uda się tego zwalić na skrępowanie dobrej woli szlacheckiej, choć fabrykanci kłamliwych legend zdolni są nawet oddanie Bartosza Głowackiego w rekruty Austriakom przypisać zgwałconej cnocie. Przeczy temu drugi nagi fakt. Szlachcie polskiej po zaprzepaszczeniu państwa w XVII i XVIII stuleciu dobrotliwa opatrzność dała, niby „poprawkę" po egzaminie, ćwierć wieku rządów na okrojonym skrawku Polski. Ta prolongata — Księstwo Warszawskie i Królestwo Kongresowe — dowiodła, że szlachcic niczego się już nie mógł nauczyć w dziedzinie rozumu stanu. W reformach agrarnych autonomiczny rząd polski dał się ubiec Prusom, Austrii i nawet Rosji. Następstwa tego, z punktu widzenia polityki narodowej, musiały być zabójcze. Mało tego.
Lakoniczna formuła konstytucji napoleońskiej 1807 roku o zniesieniu poddaństwa zostaje uzupełniona, za sprawą polskich doradców króla saskiego, haniebnym dekretem z dnia 21 grudnia 1807 roku, przyznającym dziedzicom, w zamian za zniesienie poddaństwa, tytuł prawny nieograniczonej własności ziem posiadanych przez chłopa. Pomimo tego, „po kraju agitowano wśród szlachty na rzecz Rosji, wskazując właśnie na to, że tam nie ma niebezpiecznych nowych praw francuskich” [4] Rozpoczyna się okres słynnych „rugów", masowego usuwania chłopów z zagród i wcielania ich gruntów do obszarów folwarcznych. W roku 1809, po włączeniu do Księstwa Warszawskiego części zaboru austriackiego, zniesiono patenty cesarskie, ograniczające ucisk pańszczyźniany, i przywrócono bezwzględną samowolę dziedziców. Słusznie zauważa obiektywny badacz owej epoki, że „fakt ten musiał głęboko werżnąć się w świadomość mas włościańskich i rzucić ponure światło na politykę własnego, narodowego rządu Księstwa" [5] Rugi chłopskie trwają dalej nieprzerwanie pod rządem Królestwa Kongresowego. Wybuch powstania listopadowego, wywołanego przez „niepoczytalnych młodzików i masonów", zastaje szlachtę w pełni tej gorliwej pracy. Wewnętrzne dzieje powstania są znane. Zwykła historia: w imię wszechogarniającego, nikogo nie wyłączającego patriotyzmu powierza się władzę ludziom, których główną troską, nawet w ostatniej chwili, jest nie obrona Woli przed armią Paskiewicza, lecz zamknięcie Klubu Patriotów i rozbrojenie niespokojnego ludu warszawskiego. Władzę ustawodawczą pozostawia się staremu sejmowi, przejętemu duchem Świętego Przymierza. Sejm w obliczu wroga grzebie uroczyście „sprawę włościańską". Z nastaniem paskiewiczowego „porządku" szlachta podejmuje dalej zajmujący proceder rugów chłopskich, aż dorabia się tego, że najreakcyjniejszy z carów, Mikołaj I, ukazem z dnia 7 czerwca 1846 roku bierze chłopów polskich w opiekę i dalszych rugów zabrania...
Trzeba sobie zdać sprawę z równoczesnych dziejów myśli emigracyjnej, aby zrozumieć tragizm patriotyzmu polskiego.
Ukaz carski stał w niewątpliwym związku z drugą katastrofą idei narodowej: rzezią galicyjską - przymierzem chłopa polskiego z władzą zaborczą. Krwawy ten epizod opłakano we wspaniałych rymach, lecz praktyki Chwalibogów galicyjskich wobec chłopa nie uległy zmianie. Warto przypomnieć, że w kilkadziesiąt lat później ruch ludowy stale szukać musiał przeciw szlachcie pomocy i opieki w Wiedniu, czyli że w łagodniejszej formie — odpowiednio do warunków i możliwości — robił to samo, co Szela! Czynił to także przez dwadzieścia lat wódz socjalistów galicyjskich i płomienny patriota — Ignacy Daszyński. Tym bardziej jest zrozumiałe, że pierwszy odruch samowiedzy chłopskiej musiał fatalnie iść w tym kierunku. Gdyby istniała wówczas w miastach liczna i wyrobiona politycznie klasa antyszlachecka, mielibyśmy może w 1846 roku rewolucję agrarną, która jednakże za jednym zamachem wyzwoliłaby olbrzymie wówczas niechybnie zjawisko odwrotne do tego, co zaszło w Galicji: szlachta schroniłaby się pod skrzydła trzech państw zaborczych, które wszak były pomimo perfidnej taktyki biurokratów austriackich — monarchami wybitnie szlacheckimi. Tym samym polska świadomość narodowa skonkretyzowałaby się na sposób zachodnio-europejski i dziś — przebolawszy od dawna rany i konwulsje przełomu — bylibyśmy zupełnie innym społeczeństwem. Ale nasza odrębność ustrojowa na tym właśnie polegała, że brakło danych do takiego obrotu rzeczy.
Tu tkwiła przyczyna niemocy politycznej Polski w XIX stuleciu, przyczyna bardziej istotna niż wszystkie inne okoliczności razem wzięte. Poucza nas o tym między innymi najświeższa historia ludów azjatyckich. Widzimy, że tylko te z nich pozbywają się jarzma europejskich „protektorów" i osiągają niepodległość, które walkę rozpoczynają w sposób zdecydowany od rewolucji wewnętrznej przeciwko kastom rządzącym i ich zmurszałym instytucjom. Japonia, aby stać się mocarstwem musiała pokonać samurajów. Tą samą drogą idą Indie, Chiny, Persja i w sposób najbardziej uderzający — Turcja. Od połowy XVIII stulecia cesarstwo ottomańskie podpisało kolejno kilkanaście rozbiorów, aż w następstwie wojny światowej znalazło się w mniej niż etnograficznych granicach. Tu następują wypadki zbyt mało znane i badane. Rewolucja dokonana przez demokratyczną inteligencję wojskową i urzędniczą, przy poparciu młodej burżuazji i chłopstwa, usuwa sułtanat, paszałyki i wakufy, całą odwieczną organizację feudalno-teokratyczną, i w kilkanaście miesięcy republika turecka, zamiast sromotnej kapitulacji w Sevres, podpisuje honorowy pokój w Lozannie. Rzecz godna uwagi, że polityka angielska, usiłująca odmłodzonej Turcji przeciwstawić siłę przeszłości — ideę kalifatu i fanatyzm islamu — poniosła zupełną porażkę. Jeszcze jeden dowód, że teorie o starzeniu się narodów są powierzchowne i lekkomyślne. Na podstawie doświadczeń historycznych można mówić tylko o starzeniu się klas społecznych. Upadek żywotności społeczeństw i całych cywilizacji następuje wtedy, gdy przeżyta klasa panująca (ściślej: podtrzymujący ją ustrój gospodarczy) umrzeć nie może, a nie ma spadkobiercy gotowego zadać jej coup de grace. * Taka właśnie sytuacja wytworzyła się w Polsce w XVII i XVIII stuleciu. Chorobą organiczną Polski była wadliwa przemiana materii społecznej — przerost, a później skostnienie szlacheckiej ekonomiki i szlacheckiej kultury. Dlatego nie ma w zastosowaniu do naszej historii nic bardziej fałszywego, jak podstawowy dogmat naszego czucia i myślenia, dogmat jedności narodowej, uważający „złotą zgodę" za źródło pomyślności i błogostanu pod każdym względem. Poparliśmy ten dogmat przez płaski morał, „że Polskę zgubiła niezgoda". Tymczasem jeśli Polskę trapiła niezgoda, były to swary koterii wśród klasy rządzącej. Nie było natomiast rzeczywistej, poważnej i dziejowo twórczej walki wewnętrznej wskutek niedorozwoju tej siły społecznej (mieszczaństwa), która gdzie indziej walkę tę podejmowała, łącząc się bądź z dynastią przeciw możnowładztwu, bądź (później) z chłopstwem i pospólstwem miejskim przeciw dynastii i samej instytucji szlachectwa.
Beztreściowa walka osobista i koteryjna wypełnia historię społeczeństw, w których nie ma walki klas i idei. Nawiązując do wyżej użytego porównania, można rzec, że jest to ropienie zepsutej krwi wskutek brakuj zdrowej przemiany materii. Jerzy Sorel nazywał to „martwym punktem rozwoju" i widział w tym główną przyczynę starzenia się społeczeństw, a w szczególności cywilizacji starożytnej. Nie za Grakchów Rzym był chory, lecz za pretorianów. Potwierdzenia tej prawdy nie potrzeba wcale szukać w dziełach Marksa lub Lenina. Można ją znaleźć u każdego sumiennego historyka o nieco głębszym ujęciu przedmiotu. Zupełnie nie podejrzany o doktrynę socjalistyczną prof. Michał Bobrzyński pisze np. o ujemnej stronie ekspansji polskiej na ziemiach ukraińskich: „Chciejmy tylko na chwilę pomyśleć, że te miliony ludności polskiej, ten kapitał i praca, któreśmy na wschód popchnęli, pozostały w naszych etnograficznych granicach, jakąż odmienną kolej byłby obrał wewnętrzny nasz rozwój. Gęściejsza ludność... byłaby musiała rzucić do przemysłu i handlu, zapełnić miasta i w żywiole mieszczańskim stworzyć przewagę szlachcie... Popchnięci do walk domowych, groźnych ale stanowczych, bylibyśmy wynieśli z nich silny rząd i jasny kierunek dalszego dążenia i pracy.” Można nie podzielać zdania autora o decydującym znaczeniu odpływu ludności na wschód dla ustroju wewnętrznego Rzeczypospolitej; pozostaje jednak bardzo znamienne uznanie przez konserwatywnego profesora twórczej i odrodzeńczej roli walk klasowych „groźnych ale stanowczych".
Ciekawe rozważania, choć w terminach nieco zamaskowanych, o klasowym charakterze kultury narodowej znaleźć można także w „Myślach nowoczesnego Polaka" Romana Dmowskiego. Świetne to dziełko było spóźnioną próbą wtłoczenia w mętną polską świadomość narodową wyraźnej treści burżuazyjnej i antyszlacheckiej — literacko bodaj przeżycia fazy, której nigdy nie było w naszej rzeczywistości. Wiemy, jak szybko ta próba wykoleiła się w praktyce. Antagonizm mieszczańsko-szlachecki przeżył się w Polsce nie wiedzieć jak i kiedy, i Dmowski-polityk tworzyć musiał swe stronnictwo z obu pierwiastków, oblepiając je obficie, ku większej trwałości, błotkiem małomiasteczkowego kołtuństwa. Lecz „Myśli nowoczesnego Polaka" pozostały dokumentem pierwszorzędnej wartości. Rzadka w Polsce jasność i konsekwencja myślenia zmusza autora do uznania, że to, co pospolicie uchodzi za „charakter narodowy", jest właściwie charakterem klasy panującej i ulega zmianie, gdy na czoło narodu wypycha się inna klasa społeczna. W sposób przekonywający wykazuje Dmowski, że tak zwany polski charakter narodowy jest charakterem szlachcica polskiego, ściśle zależnym od sposobu bytowania tej klasy. Typ szlachecki wciąż jeszcze nadaje ton polskiemu życiu kulturalnemu, przy czym snobizm młodszych kulturalnie żywiołów o wiele łatwiej przyswaja sobie cechy ujemne tego typu, niż jego zanikające zresztą w nowoczesnych warunkach życia cechy dodatnie.
Pełne znaczenia jest samo zestawienie przez Żeromskiego tych dwóch pojęć: snobizm i postęp. Tym bardziej muszę umotywować, dlaczego rozważaniom Żeromskiego zarzuciłem powierzchowność. Nie dość jest stwierdzić, że od szeregu wieków żyliśmy okruchami obcego dorobku kulturalnego, dodać do tego przykłady, że dziś nie dzieje się lepiej, wyprowadzić stąd morały pod adresem artystów polskich i polecić im dadaizm chłopa polskiego, zamiast dadaizmu Hotentota. Do tego bowiem sprowadza się „Snobizm i postęp", jeśli rozbierzemy to dziełko z całą bezwzględnością z czaru, jaki duch i styl wielkiego pisarza tchnąć umie w każdy temat i w każdą nawet fałszywą tezę. Nie znajdziemy tam bodaj próby doszukania się przyczyn tego chorobliwego polskiego snobizmu. Czytelnikowi nasuwają się więc mimo woli uogólnienia niesłychanie u nas rozpowszechnione, a nie znające granic ani w samouwielbieniu, ani w samo-pogardzie. A przecież okresy „snobizmu" spotykamy w historii wszystkich, bez wyjątku, narodów. Przyczyną ich jest zawsze niemoc kulturalna danej formacji dziejowej, po której nastąpić może formacja inna, twórcza i ekspansywna. To, co na pozór zdaje się temu przeczyć, wynika z trudności badania zjawisk kulturalnych. Leży w samej naturze tych zjawisk, że uderzaj one naszą uwagę dopiero, gdy są w pełni rozkwitu, podczas gdy korzenie ich oraz okresy wzrostu i dojrzewania pozostają w mroku. Nieraz ten rozkwit ukazuje się oczom ludzkim w czasie, gdy warunki, z których wyrósł, znajdują się już w zaniku, lub przestały istnieć. Najbardziej typowym przykładem tego rodzaju jest sztuka odrodzenia. Głównym źródłem jej było życie samoistnych republik miejskich Włoch i Flandrii. Królowie i książęta, którzy zdławili to dumne swoiste życie, ściągnęli ku ozdobie swych dworów (na równi z błaznami) genialnych rzemieślników malarstwa, rzeźby, architektury. Ale były to już cięte kwiaty, których przepych trwa krótko.
W Polsce niemoc kulturalna te same miała przyczyny, co niemoc polityczna. Odkąd rozwój sił wytwórczych trafił w ślepy zaułek (martwy punkt Sorela), twórczość kulturalna musiała bardzo rychło wyczerpać możliwości zawarte w dwóch wyłącznie utrzymujących się na powierzchni typach życiowych: wojownika i plantatora zboża. Piśmiennictwo, chwilowo podsycone przez odgłos walk religijnych (które wszędzie na Zachodzie były walkami klasowymi, a często i narodowymi), zamarło po tryumfie reakcji katolickiej. Sztuki plastyczne dla swego rozkwitu potrzebowały silnej i dumnej klasy rzemieślniczej. Technika i wiedza ścisła rodziły się z potrzeb i praktycznych zagadnień zaledwie wegetującego u nas przemysłu. Filozofia wypływała z konieczności obrony wyrastającej z praktycznych zainteresowań wiedzy świeckiej przed uroszczeniami kleru lub z aspiracji politycznych mieszczaństwa. Nawet tak droga psychice szlacheckiej sztuka wojenna pozostała u nas w tyle dzięki zacofaniu wiedzy technicznej. Snobizm w postaci napływu obcych nowinek stał się jedynym naszym ratunkiem, niezbędnym łącznikiem z wyprzedzającym nas we wszystkich dziedzinach Zachodem. Niektóre z objawów tego snobizmu były naprawdę wzruszające. Do takich należy import przemysłu przez magnatów za Stanisława Augusta. Ci dobrzy ludzie widzieli za granicą manufaktury i pańskim gestem postanowili uszczęśliwić nimi kraj. Oczywiście wzięli się do fabrykacji tego, co ich samych najbardziej za granicą pociągało: porcelany, jedwabiów, koronek itp. Do pracy używali najczęściej chłopów pańszczyźnianych. Oryginalna karykatura przemysłu!
Tę naszą anemię kulturalną radzi przysłaniamy szeregiem wielkich nazwisk, cytowanych jednym tchem. Ostroróg, Kopernik, Frycz-Modrzewski, Kołłątaj, Staszic. Mieliśmy ich, a więc „przeżyliśmy" ich idee. Może do niedawna takie ocukrzanie naszej historii mogło uchodzić za potrzebne. Dziś jest najoczywiściej zbyteczne i szkodliwe. Czas najwyższy nabrać wprawy w mówieniu i słuchaniu gorzkiej, nieocukrzonej prawdy. Nie wstydźmy się ubogiej przeszłości — twórzmy bogatą przyszłość. Dzieło Ostroroga jest czcigodne! Ale krzyczącą przesadą jest utrzymywać, jak to czyni na przykład Wittlin w „Skamandrze" (nr 38, „Inwentarz kultury narodowej"), że było ono jakimś unikatem, błyskawicą w powszechnym mroku. Rozpatrywane porównawczo, na tle prądów umysłowych ówczesnej Europy, uznane być musi za odgłos, może z dziesiątej ręki, nauk husyckich. Stanowisko kościoła w XV stuleciu wcale nie było niewzruszone, było, przeciwnie, głęboko podminowane przez beghardów, lollhardów, husytów i mnóstwo innych odmian kacerstwa. A w ogóle nie jest „przeżyciem" narodu okoliczność, że ktoś napisał coś mądrego, albo głosił konieczność reform, gdy w swoim czasie pozostał osamotniony lub zakrzyczany, a inicjatywa jego zasypana piaskiem i popiołem. Cóż z tego, że go po kilku stuleciach, gdy przestał być niebezpieczny, odgrzebią i ustawią na piedestale. Liczne są przykłady mądrości klerykalnej, polegającej na kanonizowaniu dawno zmarłych ludzi, których za życia potępiano i prześladowano. Wiadomo, że dzisiejsi targowiczanie wielkim pałają entuzjazmem dla Konstytucji 3 Maja.
Narody inaczej przeżywają idee. Nie Jan Hus, lecz husytyzm i Tabor były przeżyciem narodu czeskiego. Nie tezy Lutra, przybite na wrotach kościelnych — lecz reformacja i walki religijne. Nie Rousseau i Diderot lecz żelazna miotła jakobińska, Valmy i Arcole. Takie były przeżycia narodów! Każde z nich dowiercało bezlitosnym świdrem do nurtu podglebnego — zasilającego później całe stulecia — twórczej ewolucji.
Wielbiciele demokratycznych urządzeń Szwajcarii i jej ludowej kultury powinni uświadomić sobie, że to jest żniwo na glebie głęboko przeoranej przez zwycięskie powstania chłopskie przeciw panom feudalnym i później — przeciw papiestwu. Polska jest jedynym w Europie krajem, który od przyjęcia chrześcijaństwa nie miał ani jednej wielkiej narodowej rewolucji. Dlatego nie mieliśmy silnie tryskających samorodnych źródeł i musieliśmy czerpać wiaderkami snobizm. Nie oszczędzało nam to prądów wstecznych, które trapiły nas regularnie po każdym ostrym przesileniu w życiu innych narodów. A jeśli reakcja katolicka u nas w gorliwości nie dorównała hiszpańskiej, to zważyć trzeba, że nie miała tu ona do zniszczenia wspaniałej iberyjsko-arabskiej kultury hiszpańskiego średniowiecza. Mogła więc pogrążyć nas w barbarzyństwie o wiele mniejszym nakładem energii.
W ciągu XIX stulecia nasz ustrój społeczny począł z wolna przełamywać ów „martwy punkt" i upodabniać się do społeczeństw zachodnich. Lecz zapory, hamujące tę ewolucję, nie były łamane własnym pędem, a przeważnie usuwane z drogi przez siły zewnętrzne. Prusak uczył nas brutalnie nowoczesnej administracji, sądownictwa, podatkowości i kredytu. Napoleon dał nam „na wyrost" kodeks burżuazyjny. Pańszczyznę usuwali zaborcy. Znów więc brakło elementu walki żywych sił społecznych — niezbędnego bodźca żywotnej (czyli z życia czerpiącej i przetwarzającej życie) twórczości. Dalej przetrwaliśmy „nowinki" zachodnie (później także wschodnie) raczej abstrakcyjnie, po literacku. Tak przyswajaliśmy sobie kolejno, po łebkach, wszystkie pródy polityczne, filozoficzne, artystyczne. Snobizm na całej linii. Nasza najbardziej samorodna myśl wyrażała się głównie w poezji i mistycyzmie.
Trzeba przyznać bez ogródek, że poezja romantyczna i pochodne prądy umysłowe były najznaczniejszym zjawiskiem naszej przeszłości kulturalnej. Nie mamy dotychczas nic równego, lub bodaj współmiernego, pod względem samoistnego rozmachu twórczego i wartości moralnej. Pilnym zadaniem dnia dzisiejszego jest ponowne zbadanie krytyczne tego okresu, gdyż to, co w tym kierunku zrobiono, staje się wysoce niedostateczne. Należy odrzucić wszystkie dominujące w dawniejszych opracowaniach punkty widzenia — subiektywnie-uczuciowy, patriotycznie-egzaltowany i antykwarsko-profesorski. Należałoby podjąć pracę, tam gdzie ją pozostawił Stanisław Brzozowski, uwzględniając doświadczenia ostatniego dziesięciolecia i stosując ściślej i twardziej, niż to czynił Brzozowski, metodę społeczno-historyczną. Mniejsza o zarzuty doktrynerstwa. Bez „doktrynerstwa" nie może być mowy o metodzie poznawczej w żadnej dziedzinie. Popularna zaś u nas „doktrynofobia" jest sobie po prostu przyjemnym niechlujstwem myślowym, wciąż jeszcze uchodzącym za kwintesencję ducha polskiego.
Nie kusząc się w tych luźnych uwagach nawet o postawienie nasuwających się tu zagadnień, poprzestanę na wskazaniu, że wybujałość naszego romantyzmu jest odwrotną stroną wyżej wskazanego niedomagania: braku bodźców twórczych wskutek marazmu pierwotnych, ekonomicznych czynników rozwoju. Gdzie indziej romantyzm był tego rozwoju produktem ubocznym. Szybkie zmiany w rzeczywistości społecznej, w układzie życia, a więc i w psychice zbiorowej, wytwarzały nieustannie odłamy pokonanych (których świat kulturalny uległ rozbiciu lub zaćmieniu) i odłamy zawiedzionych. Takie było na ogół podłoże romantyzmu wszystkich odcieni, od arystokratycznie-mizantropijnego do rewolucyjnie anarchizującego. Lecz taki czy inny romantyzm był w życiu kulturalnym Zachodu tylko akompaniamentem za sceną. Na scenie rozpierali się zwycięzcy danej epoki, tworzący własne wartości kulturalne, nie zawsze wykwintne i wyrafinowane — ale mocne i pełno-krwiste.
Brzozowski świetnie określił romantyzm jako „bunt kwiatu przeciwko swym korzeniom". Jest to najbardziej dosadne określenie wewnętrznej bezsiły i zarazem najwyższej samozłudy. W silnych społeczeństwach zachodnich ten bunt kwiatów, jeżeli nie pomagał rozrostowi konarów, to na pewno niezbyt mu przeszkadzał. Lecz w Polsce kwiat, w walce z przemocą zewnętrzną, chciał być siłą zdolną zastąpić odporność korzeni, włókien i soków żywotnych. Rzeczywiście życie narodu straciło znaczenie. Znikło pojęcie ruchu i rozwoju, pozostała tylko myśl o trwaniu. Naród, powołany w swym bycie materialnym, złożony został w kryształowej trumnie idei aż do godziny zmartwychwstania. Stało się rzeczą nieistotną, czy ta godzina wybije za lat dziesięć, czy za lat sto — czy w cielesnej substancji narodu coś się zmienia i jak się zmienia. Ważne było trwanie w duchu i wypatrywanie znaków na niebie i ziemi. Na Zachodzie psychika romantyczna chciała się utrzymać wbrew burzliwej treści życia, u nas wbrew brakowi tej treści, wbrew bezsile, wbrew martwocie. Moc ducha starczyć miała za cały obszar życia.
Nie jest to, jakby się zdawać mogło, proste i konieczne następstwo utraty niepodległości. Widzieliśmy, w tym samym czasie i później, narody dźwigające się z głębszego upadku, z zupełnego niebytu historycznego. Nic podobnego wszak nie spotykamy w Czechach albo w Bułgarii. Tam pierwszym etapem na drodze do odzyskania samoistności narodowej i państwowej był ruch ku podniesieniu ekonomicznemu i kulturalnemu mas ludowych. W Polsce w taki sam sposób odradzał się narodowo tylko Śląsk, a raczej oba Śląski — Górny i Cieszyński. I ten wyjątek śląski od razu rzuca snop światła na przyczynę tej różnicy. Wzmiankowane narody (a także Śląsk) straciły od dawna swoją szlachtę przez zupełne jej wynarodowienie. Ruch narodowy był tam zarazem ruchem klasowym i odwrotnie. Dążenie mas ludowych wzwyż, ku dobrobytowi i oświacie, nawet najbardziej rewolucyjne, reprezentowało wszystkie, bez reszty, interesy narodu. Nie napotkało ono na swej drodze sprzecznych interesów klasy, również do narodu należącej, a nadto reprezentującej jego historię. Nie było więc tam w pochodzie ku zwiększeniu narodowego, stanu posiadania i narodowej mocy żadnego rozdwojenia, żadnych wątpliwości, żadnego fałszu. Dopiero znacznie później, w następstwie powolnego zróżnicowania masy chłopskiej, zjawić się tam mogły w łonie narodu ostre przeciwieństwa klasowe już w formie kapitalistycznej. Dlatego cały cykl odrodzenia tych narodów odbywa się nie pod znakiem romantyzmu i mistycyzmu, lecz istotnej pracy organicznej. Charakter narodowy rozwija się w kierunku praktycznej energii i zaradności życiowej. Sprawy ideologiczne, nie wyłączając religijnych, są najściślej poddane zadaniom życiowym. Rzecz znamienna, że Bułgaria miała w XIX stuleciu, w okresie poprzedzającym odzyskanie niepodległości, swój husytyzm — antygrecki ruch religijno-narodowy zakończony schizmą kościelną. Z kolei Czechosłowacja, po odzyskaniu niepodległości załatwiła się z reformą rolną tak samo, jak o pół wieku wcześniej Bułgaria: parcelacja niemieckich i węgierskich latyfundiów była z narodowego punktu widzenia sprawą równie prostą i konieczną, jak usunięcie tureckich i poturczonych" effendich. Z wielkiej własności ziemskiej niepodobna było zrobić świętości narodowej.
Ucieczka myśli narodowej w nadzmysłowość nie była więc w Polsce prostym skutkiem utraty niepodległości, lecz wynikła z niemożności stopienia idei narodowej, reprezentowanej przez szlachecką inteligencję, z jedyną realną mocą: materialnym interesem mas chłopskich. Wielkość myśli romantycznej jest rzuconą w sferę pozażyciową projekcją ziejącej próżni — znikomości sił życiowo-twórczych w społeczeństwie polskim.
Od czasu do czasu spadali z tej sfery pozażyciowej ludzie na ziemię ojczystą jak Kordian ze szczytów alpejskich. Tętnili po niej jak Wernyhora, badając i nasłuchując, czy bije już godzina. A rozmawiali z nią zgoła odmiennymi językami. Jak Hubert z Szelą. Najczęściej tę próbę, czy naród ożył, doprowa¬dzali do końca — do własnej zguby w walce lub w katordze sybirskiej. Z ich męki rodziło się nowe prawo do trwania na wyżynach ducha i nowe prawo do bezruchu na nizinach życia.
***
Ukazanie we właściwym świetle pochodzenia i funkcji dziejowej romantyzmu polskiego nie pomniejsza go, lecz wyolbrzymia. Geniusz tych, co zdołali nad pustkowiem życia stworzyć podniebną redutę, gdzie wybrańcy mogli pełną oddychać piersią, wytrzymuje porównanie z dziełem (z podobnych warunków zrodzonym) myślicieli aleksandryjskich i pierwotnego chrześcijaństwa. Stać będzie ta piramida ducha nad narodzeniem i śmiercią wielu w Polsce pokoleń, jak kamienne mary starożytnego Egiptu.
Lecz z tegoż społeczno-historycznego punktu widzenia trzymywanie się psychiki romantycznej, trwanie romantycznej postawy wobec rzeczywistości, uważane być musi za wskaźnik naszej nieżywotności społecznej i kulturalnej. Dopóki myśl chroni się do tego azylu pozadziejowego istnienia, mamy prawo twierdzić, że martwota nie została przełamana, że próżnia nie jest wypełniona, że wielkie połacie życia pozostają w odrętwieniu. O tym samym świadczy słabość prądów zwróconych przeciw wpływom i tradycjom romantyzmu. W innym miejscu, mówiąc o atmosferze społecznej otaczającej młodość Żeromskiego, starałem się scharakteryzować okoliczności, jakie (w zaborze rosyjskim) dały przewagę wątłej burżuazji nad kulturą szlachecką. Wskazałem na nicość bagażu ideowego naszej burżuazji, bagażu, który nie tworzył się w procesie walki o władzę, lecz został zamówiony na Zachodzie — możliwie najtaniej i w najlichszym gatunku — dla przyodzienia nowego dostojeństwa Połanieckich. Czy mogła ta nędzna warszawska spenceriada zmierzyć się zwycięsko z Olimpem romantyzmu? Nie. Nie miała ona ambicji tworzenia historii, lecz dawała się biernie unosić przez żywiołowy proces przeobrażenia się społeczeństwa pańszczyźnianego w kapitalistyczne. Walkę o duszę tłumu uważała za zbędną — nie wyszła więc nigdy zbyt daleko poza five o’clock i kawiarnię. Musiała przyjść reakcja romantyczna. Była ona objawem dodatnim, o ile dowodziła obecności w ciasnym społeczeństwie ówczesnym żywiołów, które papka pozytywizmu przyprawiała o mdłości. Była zarazem objawem ujemnym, bo wystawiała burżuazji polskiej świadectwo impotencji dziejowej, a znaczyło to, że fatalna próżnia istnieje nadal.
Drugi atak przeciw romantyzmowi przybrany był w szatę agresywnego nacjonalizmu. Idea również zapożyczona — wzorowana na burżuazyjnej idei narodowej w jej drugiej fazie (pierwszej, jak wiemy, nigdy w Polsce nie było). Dmowski wprost apoteozował Hakatę pruską. Niewątpliwie, nacjonalizm i w tej swojej formie imperialistycznej nie jest pozbawiony wielkości. Wielkość ta wszakże tkwi nie w gnębieniu słabszych, lecz w energii, jaką kapitalistyczne społeczeństwa ujawniają w produkcji, handlu, technice i nauce. To jest właściwa epopea burżuazji w tej fazie, jak epopeą w jej fazie poprzedniej była walka ze światem dynastyczno-szlacheckim. Starcia orężne i brutalna przemoc są tylko wywodem z tamtych przesłanek. Dewiza nowoczesnego nacjonalizmu brzmi: „jestem wielki, więc gnębię", nie zaś: „gnębię, więc jestem wielki". Tymczasem polska burżuazja jedyną swoją walkę wyzwoleńczą stoczyła nie ze szlachtą i nie z caratem — lecz z Żydami, od których nauczyła się poruszać i zdobywać żer w dżungli kapitalizmu. Z tej walki z Żydami próbowała wysnuć swoją epopeę. Nie był to przejaw siły, lecz maskowanie własnego poniżenia w bezgranicznym służalstwie wobec rządu carskiego — gest niewolnika, który cięgi odebrane od pana wymieszcza na słabszym od siebie. Bodaj nikczemniejszy jeszcze charakter nosiła uprawiana przez burżuazję zaboru rosyjskiego heca antypruska. Dawała ona asumpt do wylewu uczuć wierno-poddańczo-słowianofilskich na rzecz carskiego imperializmu.
Małość ruchu nacjonalistycznego wynikała także z jego charakteru drobnomieszczańskiego. Samo dążenie do wzmocnienia pozycji drobnego handlu chrześcijańskiego było ruchem w pewnym okresie nieuniknionym i zdrowym. Lecz walka z przekupkami i handełesami stawała się groteską, gdy chciano z niej uczynić wielką ideę. Nacjonalizm imperialistyczny w krajach będących jej właściwą ojczyzną był zawsze ideą wielkiej burżuazji przemysłowej i kapitału finansowego. Drobnomieszczaństwo, jako żywioł miejski najbardziej bezkrytyczny i ograniczony, służy co najwyżej za narzędzie do „lansowania" zdobywczych przedsięwzięć wielkokapitalistycznych.
To, co powiedziano wyżej o znaczeniu ideologii burżuazyjnej, stosuje się do zaboru rosyjskiego. W Galicji było gorzej. Mieszczaństwo (poza kahałami) odgrywało tam znikomą rolę polityczną. Nacjonalizm zaprawiał się do wielkich czynów głównie na Ukraińcach. Wobec zacofania społecznego kraju i agrarnego charakteru antagonizmów narodowościowych w Galicji wschodniej, nacjonalizm polski zatracił tam wszelkie piętno burżuazyjnej nowoczesności i poszedł w służbę obszarników, którzy posługiwali się nim — podobnie jak Żydami — z wielkopańską pogardliwą odrazą, przez rękawiczkę. Później stoczył się jeszcze niżej: do przedpokojów carskich okupantów.
Walka z germanizacją pod zaborem pruskim miała pozornie o wiele więcej zdrowych pierwiastków. Ale tu również istniały warunki, które wyjałowiały tę walkę pod względem ideowym. Jedność narodowa społeczeństwa polskiego w tym zaborze nie była jednością nowoczesnej burżuazyjnej demokracji. Panowanie niemieckie było siłą wyższą, regulującą z zewnątrz mnóstwo zawiłych spraw, które w normalnych warunkach rozstrzyga ustosunkowanie sił w walce klasowej. Niemcy przez swoją administracyjną sumienność, zamiast eksploatować politycznie zabagnienie stosunków rolnych, jak Austria i Rosja, uregulowali je najdokładniej, zmniejszając do minimum płaszczyznę tarcia interesów chłopskich z dworskimi. Emigracja biedoty wiejskiej i modernizacja całego środowiska społecznego działała w tym samym kierunku. Społeczeństwo polskie korzystało szeroko ze zdobyczy kultury materialnej niemieckiego kapitalizmu, lecz walki ideowe niemieckiej burżuazji, które umożliwiły te zdobycze, pozostały mu obce. Pomimo głębokiej infiltracji stosunków kapitalistycznych nowe klasy społeczne nie rozwinęły ) swych możliwości kulturalnych. Supremacja kultury szlacheckiej pozostała nie naruszona. Następstwem tej anomalii był graniczący z barbarzyństwem zanik życia duchowego.
Wspomnieć jeszcze wypada o próbach przeciwstawienia się romantyzmowi ze stanowiska indywidualistycznego. Lecz indywidualizm polski nie miał danych, aby stać się anglosaskim kultem pionierskiej przedsiębiorczości i energii lub francuskim analitycznym racjonalizmem. Popadał więc niezmiennie bądź w nieproduktywność swego szlacheckiego prototypu, który Dmowski słusznie porównywa z indywidualizmem kapryśnego dziecka, bądź w kontemplacyjny, albo ckliwy estetyzm.
Mieszczaństwo polskie nie mogło więc dać z siebie wartości ideowych, które uczyniłyby romantyzm zbędnym i życiowo przezwyciężonym. W poczuciu swego upośledzenia eksploatuje ono od dawna na swój sposób i dla celów bagnistego szlachecko-mieszczańskiego condominium bezduszną dewocję romantyczno-patriotyczną. Jeśli na Zachodzie mówi się o schyłkowości kulturalnej, to należy rozumieć względność tego schyłku w stosunku do wyżyn osiągniętych tam przez kulturę mieszczańską. W Polsce niepodobna mówić o schyłku kultury burżuazyjnej. Nie dosięgła ona nigdy poziomu, który mógłby ulec obniżeniu. Nie o schyłku wypada mówić, lecz o przyrodzonej niemocy i nicości. Kultura szlachecka miała swe wielkie wzloty i upadki. Lecz burżuazja polska swą krótką historię przepełzała na czworakach. [6]
Najbardziej powierzchowny rzut oka na życie publiczne Zachodu i dzieje ostatniego stulecia upewnia nas, że ustrój ekonomiczny, stanowiący o burżuazyjnym charakterze społeczeństw zachodnich, utrzymuje się niemal bez uciekania się do przemocy politycznej. Na czymże się opiera? Opiera się na duchowej potędze burżuazji, na potędze tej kultury, oddziaływaniu na masy ludowe burżuazyjnego typu myślenia i działania.
Tylko dzięki temu demokracja polityczna nie staje w sprzeczności z najbardziej rażącą nierównością społeczną, lecz ją sankcjonuje i umacnia. Gdzie zaś ta kultura burżuazyjna jest taką nicością, że „nie ma czego burzyć", tam zmierzch całego systemu jest kwestią niedługiego czasu. Podpieranie go przez nagą przemoc polityczną w jakiejkolwiek postaci (prawa wyjątkowe, dyktatura wojskowa, ograniczenie praw wyborczych, faszyzm) nie zastąpi subtelnego aparatu demokracji.
Ale ta nicość kulturalna może stać się czymś, rozwinąć się, rozrosnąć i zakwitnąć? Nie, nie ma takich widoków. Bo kultura burżuazji zawdzięcza swój urok i wpływ na masy ludowe swej minionej roli rewolucyjnej i postępowej — usuwaniu przeżytków feudalno-pańszczyźnianych, ideom wolności osobistej, swobody sumienia, praworządności i równouprawnienia politycznego. Tam — gdzie te zadania nie były w swoim czasie należycie spełnione, gdzie dziś (w następstwie tego) te wielkie zasady, przyjęte formalnie, pozostają martwą literą, kultura burżuazyjna nie może rozwijać ani właściwych sobie wartości, ani swego wpływu, lecz przeciwnie, musi się kurczyć, uwsteczniać, karłowacieć. To zaś sprawia, że samoistność ideologiczna klasy robotniczej, a nawet chłopskiej, zjawia się wcześniej i dojrzewa w wyraźniejszy antagonizm klasy. Zamiast pomagać burżuazji w jej celach i zadaniach, klasy pracujące podejmują przeciw niej — własne zadania dziejowe. Tym się tłumaczy fakt oczywisty, że samodzielność polityczna i ideowa klasy robotniczej nie pozostaje w prostym stosunku do rozwoju kapitalizmu i uprzemysłowienia, lecz raczej w odwrotnym stosunku do dziejowej, politycznej i kulturalnej roli burżuazji w dawnym społeczeństwie. Pomijając nawet Rosję, widzimy w krajach niemieckich wybitną samodzielność ideologiczną proletariatu od lat kilkudziesięciu, podczas gdy w Anglii samodzielność ta formuje się dopiero w naszych czasach, a w Ameryce jest dopiero w stanie embrionalnym. Wczesnemu dojrzewaniu politycznemu klasy robotniczej sprzyjają warunki, jakie wytwarza kapitalizm importowany. W kraju, gdzie w krótkim czasie, za sprawą obcego kapitału, powstaje wielki przemysł, tworzą się ludne ośrodki proletariackie, i ruch robotniczy nie da na siebie czekać. Lecz druga strona kapitalizmu — burżuazja przemysłowa i finansowa — nie wzmoże się w tym samym stosunku jako czynnik kulturalny i polityczny, gdyż zastępuje ją czysta kategoria ekonomiczna — bezimienny, międzynarodowy kapitał.
Z powyższego wynika, że nicość kultury burżuazyjnej w Polsce (stwierdzona także przez Wittlina) każe oczekiwać, jako naturalnej i koniecznej konsekwencji, rosnącego znaczenia klasy pracującej w życiu społecznym Polski. Wittlin w swoim artykule bada widnokrąg od tej strony, lecz nie znajduje nic! Dochodzi do wniosku, że jeśli będzie Polska proletariacka — to swą treść kulturalną zapożyczy chyba z zewnątrz, bo nic jej u nas nie zwiastuje. Na szczęście tak źle nie jest. Wittlin pada tu ofiarą perspektywicznego złudzenia. Chce, by to, co w naszym życiu zwiastuje przyszłość, było tak samo wyraźne dla oka, jak Heiwecjusz i Condorcet na tle Francji przedrewolucyjnej, widzianej retrospektywnie. Tak przecież być nie może. Dopiero czas sprawi, że wiele z tego, co panoszy się butnie na powierzchni naszej epoki, przeminie bez śladu, a trwałym okaże się niejedno dzieło, dziś nie doceniane lub lekceważone. W każdym bądź razie, ostatnie trzydziestolecie naszej historii wewnętrznej I przeczy kategorycznie wnioskom Wittlina. Weźmy choćby przedwojenną Galicję. W krajach tak zwanych burżuazyjnych miasta typu przedwojennego Krakowa niezmiernie rzadko wysyłają do parlamentu socjalistów. W tych krajach nawet robotnicy przemysłowi, nie mówiąc już o rzemieślnikach, drobnomieszczaństwie i inteligencji, asystowali przez szereg pokoleń burżuazji w jej dążeniach i walkach, i bardzo powoli emancypują się z tej zależności. W Galicji natomiast ruch socjalistyczny mógł odgrywać stosunkowo poważną rolę. Ściślej mówiąc, nie mógł, lecz musiał, po prostu dlatego, że nie było za kim iść, nie było komu asystować. Burżuazja o nic nie walczyła i pozostała pod każdym względem wielkością zbliżoną do zera. Musiał więc mizerny proletariat galicyjski z własnym, na jaki go stać było, socjalizmem od niemowlęctwa stanąć na własnych nogach i w bardzo krótkim czasie zaczął imponować — pociągać ku sobie żywioły drobnomieszczańskie i chłopskie.
Było to następstwem osobliwego układu sił społecznych, a nie niezaprzeczalnych talentów Ignacego Daszyńskiego. Dowodzi tego równoległy rozwój samodzielności chłopskiej. Ten objaw — ideologiczna odrębność chłopska — jest najjaskrawszym świadectwem ubóstwa duchowego burżuazji. We wszystkich społeczeństwach burżuazyjnych chłopi stanowią z dawna zawojowaną klientelę miejskich stronnictw drobnomieszczańskich o zabarwieniu radykalnym lub reakcyjnym, zależnie od lokalnych warunków i tradycji. Ich odrębne interesy rolnicze bądź są uwzględniane przez te stronnictwa, bądź znajdują wyraz w związkach gospodarczych. Od czasu odzyskania niepodległości nasi politycy burżuazyjni starają się wszelkimi siłami ten teren stracony odzyskać. Udać się to wszakże może tylko częściowo i przejściowo, bo demagogia klerykalno-nacjonalistyczna nie zastąpi braku historycznie akumulowanego kapitału politycznego. A nie ma przecież mowy o tym, żeby burżuazja mogła stanąć na stanowisku, które powinna była zająć siedemdziesiąt lat temu: że kwestia rolna to nie jest tylko sprawa zaopatrzenia w ziemię pewnej liczby gospodarstw chłopskich, ale nade wszystko sprawa wykreślenia dworu z życia wsi i szlachty z życia społecznego kraju.
Analogia z byłą Galicją dowodzi, że i w Kongresówce ruch robotniczy nie był, jak wielu sądzi, czymś przyniesionym z Rosji. Pewne jego formy i aktualne hasła wynikały z łączności państwowej z Rosją. Lecz wczesne skrystalizowanie się proletariatu w odrębną siłę społeczną i wystąpienie jego w roku 1905 w roli najbardziej aktywnego i niemal dominującego czynnika — to tkwiło i potencjalnie tkwi nadal w naturze stosunków polskich.
Ruch socjalistyczny i chłopski ruch ludowy w roku 1905 wywarły głęboki wpływ na literaturę ówczesną „Młodej Polski". Dlaczegóż dzisiaj to wszystko wydaje się tak odległe, przedhistoryczne, tak bez związku z naszą współczesnością? Dlaczego czołowe zastępy inteligencji polskiej szukają dziś dróg po omacku, niby we mgle nieprzeniknionej? Skąd ten zamęt i chaos?
Gdzie jest zamęt i chaos w pojęciach, tam można prawie zawsze pochwycić romantyzm na gorącym uczynku.
Między ruchem robotniczym i chłopskim a romantyzmem nie tylko nie ma żadnej łączności, ale, przeciwnie, istnieje najgłębsze przeciwieństwo. Jeżeli Brzozowski porównywał romantyzm do kwiatów buntujących się przeciw własnym korzeniom, to ruch robotniczy i chłopski porównać można do zdrwych korzeni i młodych pędów przywalonych przez zbutwiałe, martwe pnie. Ale dla czołowej inteligencji polskiej wytworzyła się subiektywna, imaginacyjna łączność między tymi dwoma zjawiskami.
Z jej punktu widzenia były to dwa sposoby przeciwstawienia się rzeczywistości lub ucieczki przed nią. Dotychczasowym tradycyjnym schroniskiem przed zaduchem szlachecko-mieszczańskim był dla niej romantyzm; teraz socjalizm lub (na gruncie galicyjskim) ludowość chłopska ukazały się jako inna możliwa ostoja. W konsekwencji tego powstały najdziwaczniejsze „syntezy": romantyczny socjalizm i socjalizujący romantyzm. Preparowano ten specyfik, w rozmaitej proporcji części składowych, zarówno w polityce, jak literaturze. W polityce typowym przedstawicielem tej „syntezy" jest Piłsudski, w literaturze — Żeromski. Romantyzm posiada własną logikę czynu. Punktem wyjścia jest dlań trwanie uniezależnionej od życia, skupionej w sobie woli-idei. Duch, tą ideą brzemienny, stoi poza życiem, jest’ w stosunku do życia współczującym widzem (Bożyszcze w „Róży"), aż do chwili oczekiwanej, gdy życie podda się jego woli i ucieleśni jego ideę. Ta chwila ucieleśnienia się idei jest „cudem". Nie jest więc zależna od jakiegokolwiek określonego procesu życiowego. Bożyszcze poucza, że „w ciągu nocy budzi się duch narodu". To jest główne credo romantyzmu.
Logika czynu dźwigających się ku zadaniom dziejowym warstw ludowych jest zupełnie odmienna. Czyn jest tu podejmowany jako proces narastania siły społecznej poddanej własnym (nie cudzym) celom. W toku tego procesu wytwarza się określona postawa duchowa wobec życia (ideologia) i obraz całkowicie w przyszłości opanowanego życia (ideał społeczny). To władztwo nad życiem stać się musi jedynym, ostatecznym celem ruchu. Dopiero z osiągnięciem tego celu wyładują się wszystkie przewidziane i nieprzewidziane możliwości tkwiące potencjalnie w danej formacji dziejowej. Cokolwiek w ruchu społecznym od tego celu odbiega, choćby najwznioślej wyglądało, jest jego wypaczeniem, chorobą i zawadą. Rozlewnym, inteligenckim umysłom ta „ciasnota" wydaje się bardzo szpetna, jest ona wszakże, zarówno dla jednostki, jak dla zbiorowości* warunkiem wypełnienia zamierzonych zadań. Czemu nikt się nie dziwi; że armia w marszu nie zbiera kwiatów na łąkach przydrożnych?
Ruch robotniczy i chłopski przed wojną, choć nie bez trudności, otrząsa się na ogół z romantycznych mamideł znoszonych doń przez inteligenckich adeptów czy nawet wodzów. Ignacy Daszyński, który teoretycznie (oraz na wywóz dla Kongresówki) pielęgnował cały muzealny arsenał tradycji romantycznej, w swej działalności w Krakowie i w Wiedniu trzymał się dość konsekwentnie linii klasowej, nie pozwalał się brać na kawał „solidarności narodowej" Koła Polskiego, nie wahał się odwoływać w Wiedniu do pomocy obcej demokracji przeciw krajowemu wstecznictwu. I ta właśnie polityka, okrzyczana jako „antynarodowa", a nie późniejsza habsbursko-enkaenowska kołowacizna, i była wielką pracą narodową Daszyńskiego. Bo jedyną istotną pracą dla Polski było i jest zdzieranie z niej, strzęp za strzępem, martwego pokostu szlachecko-mieszczańskiego i torowanie drogi większej Polsce, idącej z nizin społecznych. I choćby dla zachowania tego pokostu mobilizowane były wszystkie patriotyczne świętości, a ruch ludowy głosił hasła najbardziej „poziome", materialistyczne i międzynarodowe, przyszłość Polski jest w nim, a nie w wyżytej doszczętnie szlachcie i zwyrodniałym od urodzenia mieszczaństwie. Międzynarodowość proletariacka może odstręczać i przerażać umysły, wychowane w fałszywej rutynie intelektualistycznej, nie pozwalającej im widzieć zmiennej treści historycznej poza fetyszyzmem słów.
Najbardziej kosmopolityczne, najmniej narodowe są tak zwane sfery towarzyskie — wierzchołki szlachecko-mieszczańskie „społeczeństwa". Klasa robotnicza, podobnie jak lud wiejski, jest głęboko, immanentnie narodowa — nie może być inna. Opanowanie przez te klasy życia społecznego oznacza olbrzymie rozszerzenie, powiększenie narodu. I przeciwnie, wielomilionowy naród, zredukowany w swej aktywności dziejowej do cienkiej powłoki swoich klas posiadających, staje się narodem-paralitykiem. Jest to prawda bardzo nienowa. Wiedział o tym, bałwochwalca szlachetczyzny, Krasiński, gdy porównując upadek Rzymu z rozbiorami Polski pisał: „Ani pierwszego, ani drugiego wszyscy ziomkowie nie bronili; Rzymu tylko legiony, Polski — szlachta tylko". Lecz romantyczną bajką jest myśl, że naród może przezwyciężyć tę niemoc organiczną przez wspaniałomyślność klas wyższych, podnoszących „maluczkich" do swego piedestału. W prawdziwej, nieromantycznej historii te sprawy dzieją się inaczej — wskazałem już, jak się dzieją, powołując się na świeże doświadczenie Turcji Angorskiej. To są jedyne niewyimaginowane cuda historii. Taki sam „cud" leżał na końcu drogi torowanej w ostatnim trzydziestoleciu przez polski proletariat i ruch chłopski. Nie były potrzebne do tego patriotyczne frazesy; przeciwnie — trzeba było te frazesy zwalczać niemiłosiernie, gdy służyły za tarczę czynnikom zastoju i wstecznictwa. Patriotyzm frazesu godził się doskonale z lokajskim trójjojalizmem.
Zatruwał atmosferę swoją obłudą, zabijał w społeczeństwie zmysł prawdy i szacunek dla prawdy. Zaborcy nie potrzebowali go się obawiać. Natomiast wobec wewnętrznej, społecznej demokratyzacji narodu, wobec Polski robotniczej i chłopskiej rozbiory rychło stać by się musiały niemożliwością.
Stało się jednakże, że zanim dojrzał na ziemiach polskich „cud" wewnętrznego przeistoczenia, gruchnął „cud" inny — kataklizm wojny europejskiej, odpowiadający w zupełności wierzeniom romantyzmu w „tajemnicze opiekuństwo nad tym krajem". Wyśnione, zapowiedziane przez wieszczów narodowych spełnienie przeznaczeń. Romantyzm — nigdy nieprzezwyciężony — wezbrał powrotną falą i ogarnął całą elitę inteligencji polskiej. Grunt był tym lepiej przygotowany, że już reakcja po roku 1905 gnała dusze zwątpiałe (jak to widzieliśmy u Żeromskiego) na powrót do tradycyjnego azylu. Groza rewolucji rosyjskiej budziła również reakcję uczuciową. Rozpylenie przez wojnę klasy robotniczej Kongresówki uwsteczniło całe środowisko społeczne. Rzeczywistość faktów ekonomicznych i społecznych zdawała się zadawać kłam samej sobie, obalać własne prawa, zatracać swój ciężar. Stawała się złudą, widmem, upiorem. Świat zaczynał się na nowo.
W tej cudownej przygodzie nastąpiło rozczulające pojednanie, frondującej ongi przeciw mieszczaństwu, rozwichrzonej myśli romantycznej z klasyczną bezmyślnością rodziny Połanieckich. Złotym mostem do zgody była wspólna pozadziejowość psychiki, jednaka wiara nie w ciężki trud dziejowy, lecz w łaskę, spływającą z zewnątrz. Mniejsza, że romantyk przyjmował odmianę losu z religijnym namaszczeniem, jako objaw „tajemniczego opiekuństwa", podczas gdy w rodzinie Połanieckich rzecz przedstawiała się jako coś w rodzaju szczęśliwej spekulacji lub niespodziewanego spadku po wujaszku z Ameryki. Romantyzm potrzebował pewnej dekoracji i znalazł ją w Legionach Piłsudskiego, które (przyznajmy z ręką na sercu) były pięknym symbolicznym gestem, ale nie były trudem, którego owoce są proporcjonalne do celowego wysiłku. Połaniecczyzna mogła się zadowolić pospolitym, konwencjonalnym kłamstwem, nie pozwalającym wątpić, że posiadacz wielkiej fortuny zdobył ją pracą i zasługą, a nigdy szwindlem.
W ten sposób, z poręki możnych przyjaciół, na marginesie obcej, znojnie im krwawo tworzonej historii, w rozkosznym poczuciu nieodpowiedzialności za własną przeszłość rozsiadł się pan Stach Połaniecki w fotelu ministerialnym, a pan Podfilipski ujął w dystyngowane dłonie losy ojczyzny na forum międzynarodowym. Pan Zagłoba został senatorem i rad opowiada, jak to on fortelami ojczyznę z opresji wybawił. Dokoła nich rój Rzędzianów...
Kompania ta jest bardzo z siebie zadowolona i przeniknięta tęgim, poobiednim optymizmem. Nie wątpi ona ani na chwilę, że historia składa się ze ślepego przypadku, sprytu i siły policyjno-wojskowej. Nie podejrzewa nawet, że pomyślna koniunktura nie jest wszystkim, że istnieją siły dziejowe możniejsze niż zbieg okoliczności, niż kombinacja dyplomatyczna, niż wielkie armie. W jej przekonaniu poglądy, dążenia, prądy ideowe — to wcale nie przenikająca ludzką świadomość radioaktywność zbiorowego życiowego tworzywa, lecz magazyn okazyjnych strojów maskaradowych. Można tak, można owak — w czym komu do twarzy. Monarchia z Habsburgiem? Vivant królewsko-polskie karmazyny! Moda na rzeczypospolite. Prosimy o najprzedniejszą, kiedy taki sezon! Ten sam fashion w sprawach społecznych. Policyjny porządeczek, nietykalność „podstaw" (zysku i renty gruntowej), a nade wszystko beztroskliwy sybarytyzm chwili bieżącej. Ani źdźbła zrozumienia, że tu leży kamień węgielny przyszłości stokroć ważniejszy niż silna armia, niż traktaty i pakty gwarancyjne!
Ta rządząca warstwa burżuazyjno-ziemiańska, wraz z przejmującym wszystkie jej narowy przychówkiem dorobkiewiczów i zawodowych polityków chłopskich, powtarza z całym spokojem dzieje Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego. Ówczesne społeczeństwo szlacheckie zadokumentowało przez swój stosunek do sprawy chłopskiej zupełny brak zrozumienia zadań historycznych. To samo, choć w odmiennych warunkach, rozgrywa się w naszych oczach. Oby nie trzeba było znów kiedyś fałszować historii naszych dni dla pokrzepienia serc przyszłych pokoleń.
Siły moralne, jakie ujawniły się w akcji Legionów, w POW i różnych przejściach tych pierwszych lat niepodległości, dawała wyłącznie elita młodzieży inteligenckiej, robotniczej i chłopskiej. Źródła tych sił moralnych były różnorodne, ale o kierunku ich wyładowania decydowały reminiscencje romantyczne bądź wprost (wśród inteligencji), bądź za pośrednictwem przywódców tak zwanych stronnictw lewicowych, robotniczych i chłopskich. Drugi „cud” Gajowca w roku 1920 był dlatego możliwy, że leżał na linii tych reminiscencji. Niebezpieczeństwo zagrażające z zewnątrz w klasycznej formie inwazji — to sprawa mieszcząca się doskonale w od dawna nie przewietrzanym światopoglądzie, równie doskonale jak spływający z zewnątrz uśmiech losu w „cudzie" nr 1. Lecz nieszczęsne skojarzenia myśli romantycznej czynią te siły moralne zupełnie bezsilnymi w bezwzględnie decydujących o przyszłości stosunkach wewnętrznych. Tu są one wprost oddane na usługi panoszącej się połaniecczyźnie i eksploatowane przez nią podobnie jak bogactwa leśne kraju — rabunkowo, bez żadnych skrupułów. Czy można się dziwić, że ci, których zapał i ofiarność trwonione są w ten sposób, buntują się przeciw swym dotychczasowym przewodnikom? Że Cezary Baryka wyłamuje się spod wpływu Gajowca?
Być może, że ten bunt młodzieży i coraz powszechniejsze poczucie pustki duchowej znamionują istotnie jakieś „przedwiośnie". Ale pomieszanie pojęć i mgławicowość myśli są tak wielkie, że i tu możliwe są tragiczne nieporozumienia. Wielu z tych, którzy z latarnią w biały dzień szukają „wielkiej idei", rozminą się z nią przy spotkaniu. Może się zdarzyć, że oczekując „jasnej wiosenki naszej", jako jeszcze jednego cudu z łaski „tajemniczego opiekuństwa”, przerażą się pierwszego łoskotu pękających lodów.
Przerażą się nie bez powodu. Wiosna na pewno nie oszczędzi zamków na lodzie, nawet najpiękniejszych.
[1] * Nędzny nad wszelki wyraz stan samopoznania w społeczeństwie polskim tłumaczy się w dużej mierze brakiem prawdziwie wielkiej krytyki literackiej w czasach, gdy literatura zastępował z konieczności, zdławione życie publiczne. Dość wspomnieć czym byli Bieliński i Pisariew w Rosji. Mozę zresztą związek przyczynowy jest odwrotny: podświadomie odczuwana potrzeba samozakłamania udzieliła się takie krytyce i przytłumiła jej rozmach! Jedynym, który tę lukę odczuwał i próbował ją wypełnić, był Stanisław Brzozowski. Nikt go dotychczas nie zastąpił.
[2] Niegdyś istniały nadzieje, że dzieło potężnie szarpnięte (ale tylko szarpnięte) z miejsca przez Brzozowskiego podejmie na zimno, szczypczykami i lancetem, bez gorączki i konwulsji tamtego Karol Irzykowski. Oczekiwali niektórzy, że da on nam wreszcie dyssekcję i wiwisekcję polskiej kultury nowoczesnej, jej legend, półświadomych kłamstw, znachorskich wybiegów, kołysanek i narkotyków, że po „Pałubie" kulturalnego Polaka przyjdzie „Pałuba" kulturalnej zbiorowości polskiej. Oczekiwanie to zostało najkompletniej zawiedzione. Z tego wyłącznie stanowiska interesuje nas tu Żeromski.
[3] * Cezary Jellenta: „Wielki Zmierzch". Warszawa 1924. Cytowane V według „Wiadomości Literackich", nr 6/1925.
[4] Michał Bobrzyński: Dzieje Polski, str. 338..
[5] Władysław Grabski: „Społeczne gospodarstwo agrarne". Warszawa 1923 r., str. 260,*
[6] Pośród odgłosów wywołanych przez ostatnie pisma Żeromskiego zwraca uwagę artykuł Józefa Wittlina pod tytułem: „Inwentarz kultury narodowej" („Skamander", nr 38). Autor również biedzi się nad pytaniem, gdzie się podział złoty róg — idea Polski współczesnej. Na próżno szuka drogowskazu przy pomocy samej tylko poetyckiej intuicji. Podobnie jak u Żeromskiego zbyt ciążą na tej intuicji nałogi romantycznego myślenia. Dlatego gdy Wittlin wygłasza zdanie, że „burżuazja polska jest młodsza od polskiego proletariatu miast i wsi" i że „burzyciele’ kultury burżuazyjnej w Polsce nie mają czego burzyć" — to w najmniejszym stopniu nie zdaje sobie sprawy z właściwej doniosłości tych twierdzeń.
Dodano dnia:12 kwietnia 2010